czwartek, 29 grudnia 2011

strzeż mnie jak źrenicy oka*

Ostatnio myślę, że średnio szczęśliwie wypadło, iż przedstawia się Opatrzność jako oko. Niestety kojarzy się raczej z inwigilacją, ze śledzeniem, kontrolą i podglądaniem - bardziej niż z troską i Miłością, jak sam Bóg się przedstawił człowiekowi. Mógł przecież powiedzieć, że jest "Obserwatorem". Ale nie.

Natomiast przyszło mi do głowy, że zupełnie nie myślę o sobie, że jestem dla Niego "jak źrenica oka". A przecież tak. Wszelkie wyobcowanie, wszelki sceptycyzm pochodzi z powątpiewania, że przyszedł i umarł dla mnie. Więc nie mógł bardziej pokazać, że kocha. Gdy zapominam o tym, zaufanie wydaje się niebezpieczne, bo nie wiadomo, jaki On ma pomysł na moje życie, które ja mogłabym sama sobie wyobrazić ułożone równo jak klocki Jengi, ze wszystkim absolutnie na swoim miejscu.

Tak, zaufanie jest ryzykiem, ale bez wiary w Jego miłość - jest szaleństwem. I chyba nie o to chodzi, bo nie chciał mieć niewolników, lecz dzieci, które pozwolą, by je kochał w głębi ich jestestwa. By pustkę samotności zapełniał bliskością.

W kapelutku i szaliku długości trzech kilometrów po mieście z tą myślą chodzę.

*„Strzeż mnie jak źrenicy oka, ukryj mnie w cieniu swych skrzydeł” (Ps. 17,8)

poniedziałek, 26 grudnia 2011

spotkanie

Czasem spodziewam się Go spotkać gdzie indziej, niż przychodzi.

Miewam nawet pewne sugestie: może tu, a może tu. Może przy odpowiedniej ilości ciszy i światłocienia, przy określonej temperaturze powietrza i ciśnieniu. Czasem "wiem", że okoliczności zastane to w istocie rzeczy jakiś zbieg. Zbieg okoliczności, coś, co zupełnie zbiegło Jego uwadze - nie, żeby się nie troszczył, ale, dajmy na to - był zajęty czymś czy kimś ważniejszym i jakoś umknęło.

Zauważam jednak ostatnio, że przy całej ilości zdarzeń jakby nie z tej ziemi, znaków Jego bliskości i dowodów przyjaźni, ma upodobanie do kilku szczególnych miejsc. Pierwszym jest proza życia. Absolutna proza, w której nie ma nic wielkiego. I czasem drobna zmiana punktu widzenia prowadzi do odkryć na miarę Kopernika. Drugie miejsce to moje "miejsca wykluczone". Te, które nie pozostawiają żadnej nadziei, żadnych złudzeń, które do tej pory "nie działają" i zakładam, że nigdy nie będą. Jakieś nierozwikłane sprawy, jakieś wyjątkowo trudne relacje. Wiecie: tematy, których się po prostu nie podejmuje. Czasem tylko nie wiadomo, dlaczego boli głowa.

I widzę, jak w życiu wiary nie ma miejsca na nudę. Nawet jeśli chciałabym pamięć o "miejscach wykluczonych" po prostu wysłać w kosmos, tzw. "bieg wydarzeń" co i raz to mnie ku nim zawraca. I wtedy okazuje się, że przynoszenie ich Bogu jest wielką przygodą.*

*Podzielę się niebawem nawet całkiem praktycznym pomysłem, jak można to robić.

piątek, 23 grudnia 2011

porozmawiaj z Nim

Gdy ktoś puka dziś do drzwi, raczej nie spodziewasz się gości, to nie te czasy. Może listonosz, choć powinien był przez domofon. Może dozorczyni z rachunkiem za wodę i komentarzem znowu wychlapaliście tyle. Albo ktoś przebrany za kominiarza, kalendarz mam, chce pani na szczęście? Szczęścia nigdy za wiele, ale nie przychodzi za próg nawet z najczarniejszym zawodowym kominiarzem, to przecież wiadomo.

Więc tej grudniowej nocy, co już blisko, możesz się obawiać - mimo pustego nakrycia przy stole - i pukania, i nieplanowanej wizyty. Choć przecież przeczuwasz, że to pukanie mogłoby być inne od wszystkich dotąd znanych. A może właśnie obawiasz się, że możesz nie usłyszeć, bo będzie zbyt niepozorne, i coś Cię minie.

A może się też okazać, że pod wycieraczką góra spraw odłożonych na potem, tematów nie nadających się już, jak sądzisz, do żadnej konwersacji w jakimkolwiek języku, i drzwi niełatwo odemknąć.

Nieważne. Przychodzi. Gotowy do słuchania. Ciekawy wszystkiego, co masz do opowiedzenia, nawet jeśli nie będzie to historia małego domku na prerii. I żadnego pytania nie zostawia bez odpowiedzi. Czasem trzeba tylko chwilę dłużej zaczekać.

środa, 21 grudnia 2011

rękawiczki

Za kierownicą auta wczoraj stwierdzam z pewnym smutkiem, że rękawiczki skórzane, które myślałam że zginęły, zginęły naprawdę. Grudzień co prawda łaskawy, ale gdy spadnie śnieg, to dłonie, które okresowo pękają i krwawią, znowu zaczną.

Rzec by można: niech se autorka kupi nowe. Ale autorka popadła w zniechęcenie, bowiem co roku kupuje kilka par i gubi je bezpowrotnie, a im bardziej są wymarzone i niepowtarzalne, tym większe poczucie straty, nie tylko materialnej. Więc w tym roku poddaję się rezygnacji pomieszanej z utopijną nadzieją, że zimę jakoś bez rękawiczek zniosę. A ona mnie.

Wieczorem dostaję w prezencie zupełnie nieoczekiwanym rękawiczki. Od mamy, która nie wie, że nie mam. Skórzane, nowe, do tego z czymś cudownie ciepłym w środku. I pasują jak ulał.

Na drugi dzień rano spada śnieg.

Dwie myśli przychodzą mi do głowy. Pierwsza: dbanie o siebie powinno być standardem, bo człowiek, który ignoruje swoje potrzeby, nigdy nie uszanuje potrzeb innych. Więc pomysł z chuchaniem w dłonie na mrozie był kiepski.

Druga: skoro Pan troszczy się o moje ręce, o ile bardziej zatroszczy się o inne sprawy, a zwłaszcza - a zwłaszcza te kamienie, te głazy na drodze, które wydają się na tzw. "dzień dzisiejszy" nie do rozwiązania.

Więc znowu wszystkie ślady na śniegu prowadzą do zaufania.

niedziela, 11 grudnia 2011

regulacja odbiornika

W każdym położeniu dziękujcie, taka jest bowiem wola Boża w Jezusie Chrystusie względem was. (1 Tes 5, 18)

Kiedyś myślałam, że życie moje ma wersję A i B. Wersja A, lepsza, optymalna, by nie rzec - "idealna", coś w rodzaju pełni życia, hipotetycznie mogłaby się zdarzyć, ale z niewiadomych przyczyn pozostawała poza zasięgiem. Wersja B była tą, która się przydarzała nieustannie: bardzo kiepską i zamazaną kopią ideału. Przyjaciele znali ten mój pogląd i mówili, że ja mylę jakość życia z poczuciem zadowolenia z niego.


Wdzięczna jestem Bogu za to, że dał mi przekonać się, że wersja jest jedna. Dynamiczna, podlegająca zmianom, pełna niespodzianek. To ogromna radość. Gdybym zapominała, przychodzi mi z pomocą dzisiejszy tekst liturgii. W każdym położeniu dziękujcie. Nie tylko dlatego, że dziękowanie otwiera oczy na ludzi i zdarzenia, którzy są darem wcale nie oczywistym i "należącym mi się". Ale także dlatego, że wdzięczność jest wyrazem wiary w to, że cokolwiek by się nie działo w naszym życiu, ma sens. Nawet jeśli dziś go jeszcze nie widać, już teraz można dziękować za sensy, których poznanie przyjdzie po czasie. 


Czasem trudno, ale życie bez wyzwań byłoby nudne.

czwartek, 8 grudnia 2011

skreślam panią

... z listy uczestników studium podyplomowego, czytam w korespondencji bardzo poleconej od Uniwersytetu Wrocławskiego i pani kierownik. Żeby nie ulegało wątpliwości, o kogo chodzi, spinaczem dołączono także zdjęcie. To rzeczywiście ja, choć sprzed jakichś dziewięciu lat, gdy zaszła potrzeba wymiany dowodu osobistego wraz ze zmianą nazwiska.

Dobra, nie dziwi mnie to; ze studiów wypisałam się sama, mogliby to łaskawie zaznaczyć. Wybrałam na chwilę obecną życie rodzinne.

Ileż to razy zostałam skreślona - Pan Bóg jeden to wie. Ile razy sama skreślałam innych - wolę nie pamiętać. Skreślić człowieka naprawdę nie jest trudno. Tym bardziej: czy to nie wspaniałe, że On, dopóki żyjemy, nigdy nie spisuje nas na straty? Pokłada nadzieję tam, gdzie ja widzę tylko zgliszcza. Nie zraża się nieudolnością. Prawdopodobnie nawet się mną cieszy i chciałby, żeby mi się też udzieliło. A wtedy udzieli się dalej, i dalej, wszystkim dookoła, co widzą w sobie głównie zgliszcza i ślady po wielokrotnym przekreśleniu, wymazaniu gumką. Nawet w człowieku najbardziej pokreślonym, najbardziej wymazanym, że ledwo obrys postaci gołym okiem widać, On widzi nieskończoną godność swojego dziecka.

Ileż nadziei dostajemy do rąk własnych.

wtorek, 6 grudnia 2011

na co czekasz?

Wiesz, słyszałam ostatnio na kazaniu, że ludzie czekają na różne rzeczy. Są tacy, co czekają na kataklizm i katastrofę.

Uśmiechamy się do siebie porozumiewawczo, ja znad pomarańczowego roiboosa, ona - znad kawy.


Są tacy, którzy liczą się z tym,  że będzie dobrze albo źle - kontynuuje. No tak, myślę, bo lepiej się nie nastawiać, niż nastawiać się i potem gorzko rozczarować. To bezpieczne wyjście, konkluduję, bez ryzyka utraty złudzeń, bez ryzyka dostania "razów" od tzw. losu.

I jest trzecia grupa. Ludzie, którzy czekają na coś dobrego. Po prostu: coś dobrego. Podobno Adwent jest czekaniem na coś dobrego. Nie: niejedzeniem słodyczy, robieniem całej tej listy rzeczy, które zrobisz, a potem widzisz, że ci się nie udało i nie zasługujesz. Jest tylko czekaniem na coś dobrego.

Od pierwszej niedzieli tak podejrzewałam - odpowiadam. Od pierwszej niedzieli wydawało mi się, że wiara jest czekaniem na coś dobrego, co będzie prezentem absolutnie niewspółmiernym do jakiegokolwiek wysiłku.

poniedziałek, 5 grudnia 2011

jak najbardziej proza

I myślę, że to nie przypadek, że Teresa pisze o samopoczuciu u początku dnia akurat w październiku. W listopadzie pewnie pisałaby tym bardziej. O mokrym grudniu nie wspomnę. Więc jeszcze raz:

Jakaż to łaska, gdy rano nie czujemy ani cienia odwagi, żadnej siły do praktykowania cnoty.

Usłyszałam te słowa dwa dni temu w radio, pokonując autem krótki odcinek drogi z Karłowic do Śródmieścia, i jak niesłychanie zrozumiana się od razu poczułam w aspekcie braku odwagi i siły.

Już wcześniej wydało mi się, że skoro wraz z malejącą ilością kolorów i światła, jakoś wszyscy ubożejemy i podupadamy - na owo ubóstwo, poza sposobami zalecanymi przez poradniki i pisma dla kobiet, musi być jakaś inna metoda. I wtedy Oremus zapodał czytanie o wdowim groszu, i oświeciło mnie, że gdy człowieka ogarnia jakiś fundamentalny brak odwagi i siły, może jak tonący brzytwy uchwycić się miłości. Nie globalnej i do całego świata, który generalnie bywa wkurzający, ale grosz po groszu, spieniężając wszystkie okazje jakie dzień niesie. Lub chociaż co drugą, co trzecią. Można te okazje używać do kochania w prozie życia - jako metody chwytania Pana Boga za serce.

Więc jak bardzo się ucieszyłam słysząc, że moje prowizoryczne biznesowe rozwiązanie jest podobne do rozumowania Teresy. Ona nazywa wszystkie te trudne momenty bezcennymi skarbami. Pewnie lepiej jej szło, dlatego ona miała skarby, a ja - tylko grosze. Ale przecież się nie zniechęcam.

sobota, 3 grudnia 2011

„Miłuję” czy „posiadam”?

Nie wiedzieć czemu, doświadczenia ostatnich dni kręcą się wokół jednego tematu: wolności. Wspólne oglądanie filmu z dzieciakami ("Mój przyjaciel lis"), które z założenia miało być po prostu miło spędzonym popołudniem, skończyło się dla mnie całkiem głębokimi przemyśleniami. Film wyglądający z początku na przyrodniczy z elementami fabuły, okazał się dobrą lekcją dla dzieci, ukazującą czym jest, a może bardziej: czym nie jest miłość. Wypowiadane przez główną bohaterkę pod koniec filmu stwierdzenie „kochać to nie znaczy: posiadać” wydaje się zwieńczać i puentować całą przedstawioną historię.


Tytułowy lis, zachowując wolność, pozwalał stopniowo zbliżać się do siebie pewnej dziewczynce. Szczęście trwało jednak dopóty, dopóki owa wolność była przez nią szanowana. Dziewczynka postanowiła coraz bardziej podporządkowywać sobie zwierzę, a to doprowadziło do tragedii. Na szczęście historia ma swój happy end. Lisek odzyskał wolność, a bohaterka, już jako matka, mogła swemu synkowi przekazać tę tak fundamentalną prawdę, wyrażoną w przytoczonej sentencji.

I tak przygoda małego liska uświadomiła mi, jak łatwo, czasem nawet nieświadomie, jesteśmy skłonni zawłaszczyć sobie ukochaną osobę, traktować ją jako środek do zaspokojenia własnych potrzeb i osiągnięcia zamierzonych przez siebie celów. Jak ustrzec się tej pułapki? Ja widzę tylko jedną drogę: brak ślepego zapatrzenia we własną relację z ukochaną osobą, a nieustanne odnoszenie tejże relacji do jej Źródła - do Tego, który uczy, czym jest miłość. Nie tylko uczy- sam to ukazał swym życiem, bo jest Miłością.

P.S.

Zachęcam do obejrzenia filmu - z dziećmi.

Michał G.

mały format

Jakaż to łaska, gdy rano nie czujemy ani cienia odwagi, żadnej siły do praktykowania cnoty.*

Chętnie przysiadłabym obok Ciebie, Tereso, w jeden z tych wczesnych poranków w Karmelu w Lisieux, i zapytałabym: jak to? Dlaczego szczególnym darem wydaje Ci się ten moment, który ja staram się jakoś przeżyć przy pomocy kawy, przy pomocy budzika nastawionego pół godziny wcześniej, by zdążyć się obudzić, modlitwy, która ucieka razem z myślami w sen, głowy wsadzonej pod prysznic, przysiadania na wannie z Aniołem Stróżem? Gdzie jest to szczęście, które Ty widzisz, a mi ucieka w powtarzalności wskazówek zegara, konieczności zdanżania, a przedtem wykonania wszystkich tych gestów potrzebnych, by wszyscy zdążyli wszędzie? Jęku zawodu, że znowu zdanża się ledwo, nie zaś spektakularnie, perfekcyjnie i zgodnie z zegarem atomowym we Frankfurcie?


I tak mi potrzeba Twojej małości, Twojego braku odwagi, braku siły i braku czucia. Twojego powierzenia się Temu, który "pomaga nam, choć nic o tym nie wiemy". Twojego "zdania się" i przekonania, że poza miłością nic się nie liczy. Drogi codziennego formatu.


*Z listu do Celiny, 20.X.1888.

środa, 30 listopada 2011

„Nie mogę bez ciebie żyć” czy raczej: „chcę żyć z tobą”?

Na ostatnim spotkaniu kursu dla narzeczonych, na którym przedstawialiśmy z Basią problematykę odpowiedzialnego rodzicielstwa, pewna narzeczona, odwołując się do wcześniejszej jakiejś dyskusji odniosła się w swoim świadectwie do stwierdzenia: „nie mogę bez ciebie żyć”. Zdanie to wydało się jej infantylne, takie na poziomie gimnazjalnego zakochania. Ona bowiem, będąc w siedmiomiesięcznej rozłące z narzeczonym, przekonała się o dwóch sprawach. Po pierwsze doświadczyła, że potrafi, że MOŻE żyć bez swego ukochanego i realizować siebie, a po drugie (i dla niej najważniejsze) uświadomiła sobie, że ona NIE CHCE żyć bez niego. Dojrzałość stwierdzenia poruszyła mnie do głębi. Przypomniały mi się wszystkie momenty wyborów własnych i nie-własnych, do których byłem w jakiś sposób zapraszany czy dopuszczany. Uświadomiłem sobie, jak kluczowym jest poziom, z którego się wychodzi deklarując swą miłość.

„Kocham cię tak, że nie mogę bez ciebie żyć” - choć wydaje się nam to stwierdzenie całkiem normalne, wręcz potwierdzające wielkość oznajmianej miłości, czyż nie zawiera ono w sobie pewnej rysy, niedoskonałości? No bo co pozostaje osobie, która słyszy takowe deklaracje? Odrzucenie miłości nie wchodzi w rachubę, bo mogłoby to grozić niezłą katastrofą. On/ona nie potrafi przecież żyć beze mnie! Można się tu doszukać elementu przymusu. Może takie stwierdzenie również karmić pychę: jestem taki ważny dla kogoś, że poza mną nie wyobraża on/ona sobie własnego życia! 

„Kocham cię i dlatego chcę żyć z tobą” (bez podtekstu, że bez ciebie nie potrafię) zawiera w sobie postawę wolności. Chcę cię zaprosić na swoją drogę życia. Chcę się podzielić moim celem, do którego zmierzam i chcę go osiągnąć z tobą, bo cię kocham. Ba, jestem gotowy zrezygnować z własnych założonych celów, mając na względzie twoje dobro, twoje szczęście. Zaznaczam, że rozważamy temat na poziomie celów godziwych, godnych osoby ludzkiej. Postawa taka, wypływająca z całkowitej wolności, w żaden sposób nie przymusza, nie wywiera ukrytego nacisku, szantażu, lecz ma nadzieję na odpowiedź drugiej strony - także powziętej w wolności. I tak obie osoby mogą wybrać i ciągle na nowo wybierać siebie nawzajem oraz dobro wspólne, które będzie ich scalać, a jednocześnie mogą potwierdzać deklarację: kocham cię dla ciebie samego. Kocham cię i dlatego pragnę żyć z tobą. Pragnę także, by owocem tej miłości było twoje w pełni wolne pragnienie trwania przy mnie.

Nieosiągalny ideał, nic nie znacząca gra słów czy coś, co wcielam w życie?

Michał G.

autorzy

Michał znowu przysłał zapiski z Rybnika, które zaraz zamieszczę. Bardziej w stronę relacyjności i relacji. Myślę, że to dobry podział, niech każdy pisze, co mu leży na sercu. Ja nadal bardziej o ubóstwie, zaufaniu i szukaniu. W dziedzinie ubóstwa jestem bowiem ekspertem, i to żadna moja zasługa - tak wyszło.

Żeby było łatwiej się rozeznać w zbiorowym autorze, teksty zostaną oznaczone etykietami: "Michał pisze" i "Małgosia pisze". Jak się dołączy nowy autor, znajdzie się także w pasku obok. Zatem do piór;)

niedziela, 27 listopada 2011

pierwsza niedziela

Bo ostatnio czuwanie bardziej niż wcześniej kojarzy mi się z zachętą do trwania w wyznawaniu wiary. Czyli z działaniem - zamiast poddawania się bezradności.

Nie wiem, czy w takim bardzo heroicznym sensie. Chodzi raczej o niewielkie, codzienne sprawy, w których można potwierdzić swoją ufność, nawet jeśli pytań więcej niż odpowiedzi. Wydaje się, że z niewiadomych przyczyn Jemu na zaufaniu szczególnie zależy, nawet jakby o nie prosił: wierz tylko, a Ja się zatroszczę. 

I cały czas to zaufanie chodzi mi po głowie. Nie tylko jako klucz do każdej dobrej relacji. Nie tylko jako sposób oderwania się od lęku o siebie. Zaufanie to chyba w ogóle jakaś droga na skróty, jak gdyby były potencjalnie dwie: po swojemu, czyli sceptycznie i ze stosowną dozą asekuracji, naokoło, a druga - nie tak, jak się spodziewało, krok po kroku, z ilością światła tylko taką, jaką dawała mała latarka na dynamo, gdy się szło w Wisełce w nocy z domku typu D do dużego domu na adorację: żeby nie wpaść do kałuży w odległości dwóch metrów.

Jak dobrze, że znowu Adwent.

piątek, 25 listopada 2011

do Wisienki z czarną pestką

Kochana Wisienko, Wisienko najukochańsza.

Też miałam takiego anioła jak Ty, ale okazało się, że to był anioł nie z tej strony mocy.
Odkryłam za to, że mam drugiego, który jest mi życzliwy i może bronić przed tamtym, co nie jest. Ostatnio nam się trochę nie układało, wydało mi się bowiem, że to niemożliwe, że towarzyszył mi przez całe życie. W pewnych momentach z pewnością uciekał, a jeszcze gorzej, jeśli zostawał. Przedwczoraj myjąc zęby na wannie przysiadłam i pomyślałam, że on też mógłby obok mnie przysiąść. I powiedzieć mi, że bez względu na wszystko, jest i będzie, i nic nie sprawi, że przestanie mu na mnie zależeć. I mógłby jeszcze powiedzieć: "dasz radę. Damy radę". Do mnie myjącej zęby u progu nowego dnia. Do Ciebie mierzącej drogę z domu do szkoły i z powrotem. Do Ciebie kończącej rozmowę telefoniczną. Myślę, że możesz mu też oddać część tych rzeczy, które już z rąk lecą, bo przecież się nie da wszystkiego samemu.

Wracając do pytania, myślę, że po angielsku strach jest taki sam, jak po polsku. Odfrunie.

poniedziałek, 21 listopada 2011

nad darami

Duszpasterz akademicki Orzech komentował niekiedy tace zbierane na Mszach studenckich. Że cieszy się ze wszystkich użytecznych przedmiotów wrzucanych do koszyka, wśród których, jak się można było domyślać, najmniej znajdowało się pieniędzy. Dziękował więc za guziki, agrafki i bilety tramwajowe, jeśli nieprzekasowane. I wyglądało na to, że autentycznie z tych drobiazgów się cieszył. Skąd były pieniądze na organizowanie studenckich śniadań i kolacji - nie wiem.

Radość dawania ponoć nie ma sobie równych i dlatego człowiek przeżywa naturalny zryw do robienia prezentów. Sprawy mają się jednak kiepsko, gdy nasze prezenty przynosimy przed ołtarz. Gdy tak szczerze się popatrzy, odejmie wszystko dobro, co się dostało gratis od tzw. "życia", zostają zasadniczo puste kieszenie ewentualnych dobrych chęci. Choć niezupełnie. Zostaje jeszcze parę rzeczy, które udało się zepsuć. I jeszcze kilka, które życie połamało. Niewiele więcej niż wytłuszczona pierogami laurka narysowana przez trzylatka, resorak, co stracił koła w kraksie, albo szmaciana laleczka, którą ktoś kurze powycierał.

I niepojęte, niepojęte doprawdy, gdy nad tym stołem ubogo zastawionym padają słowa: Uświęć te dary. Właśnie te, nie inne.

środa, 16 listopada 2011

szary prawie czarny

Za oknem szaro. Gdyby ktoś pytał, z czym kojarzy mi się zima, to z tym kolorem nieba, który jest w rzeczy samej brakiem - brakiem słońca i brakiem koloru. Oraz trudem robienia kanapek przy zimnym kuchennym blacie.

Więc zaraz sobie przypominam Pana Wronę z książki o Mamie Mu, czytanej wczoraj z synkiem. Bo Pan Wrona miał taki kłopot z tą swoją szarością, gdy dzieci powiedziały, że szary to nie jest kolor. Słysząc to, zamienił się w szarą, trzęsącą się z płaczu kupkę piór. Historia miała swój happy end i nasz syn zasnął przytulony do książki. Okazało się, że szare jest piękne, żywe i żwawe, oraz nie boi się wiatru.

Na szarym drzewie, z którego odfrunęły liście, przysiadają gawrony, widzę przez okno w kuchni. Córka złapała wirusa grypy żołądkowej - to też taki element szarości. A Pan sprawia, że tą szarość można objąć i nie dlatego, że się lubi szary, ale że On jest i zapala światła. I pokazuje, jaką mamy broń na wszystkie odcienie szarzenia wzajemnych odniesień. Plącze mi się po głowie to ostatnio słyszane zdanie, że komunia to jakość relacji. Więc można odetchnąć z ulgą, więc można porzucić martwą literę zadaniowości, efektywności i dążenia do celu bez względu na koszty. Można marnować czas na trzymanie za rękę, żart, wypicie razem kawy.


Patrzę na tytuł: szary, prawie czarny i myślę, że może lepszy byłby ten z piosenki dla dzieci: "Moje małe światełko, chcę aby świeciło..." Niech świeci Czytelnikom, tym jaśniej, im szarzej za oknem:)

niedziela, 13 listopada 2011

męski punkt widzenia

Jestem ogromnie wdzięczna Michałowi Godźkowi za interaktywne włączenie się w blogopisanie i przesłanie tekstu, który załączam poniżej:


Tak chodzę i myślę nad tym męskim i żeńskim spojrzeniem na bycie małym, „zdawaniu się” na Boga. W obu tych spojrzeniach odnajduję, a jakże, piękno w odmiennym przeżywaniu tej samej rzeczywistości. Może można by się doszukać związku z tematem „szacunek i akceptacja odmienności”? To kobiece bycie małym (pokorne zdawanie się na Jego wolę, gdzieś w piątym, nie zawsze widocznym szeregu ciche wykonywanie swego zadania) może w oczach mężczyzny wydawać się takim trudnym do zrozumienia „znikaniem”. A tu świat przecież czeka, wzywa do walki. Trzeba podjąć się tylu trudnych, czasem trwożących zadań. Trzeba się „zmęczyć, stoczyć walkę, zabić smoka”. Trzeba DZIAŁAĆ. Tylko że ja w tym zniknięciu dostrzegam ów geniusz kobiety. Tam, w tym piątym, dziesiątym, czy ostatnim szeregu, pokornie spełniając Jego wolę, zdana na łaskę Jego pomocy potrafi tyle zdziałać. Zaczynając oczywiście od siebie, potrafi zmienić serce mężczyzny, z którym kroczy przez życie, zmienia serca dzieci, które dane są w jej ręce, by je ukształtowała. Potrafi wpłynąć na tak wiele osób, które codziennie spotyka. I w ten sposób ZMIENIA ŚWIAT.



Jako mężczyzna lubię się zmęczyć, zadziałać, stoczyć walkę. Zrozumiałem jednak, że pierwszym polem bitwy jest moje własne serce. Zanim ruszę w świat, muszę stoczyć walkę z własnymi „smokami” mojej grzeszności, moich słabości. Zauważyłem, że często „smoki światowe” z którymi tak chciałbym walczyć, jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności są spokrewnione, czy może też dobrze się znają z tymi moimi. I jeśli nie podjąłem walki z własnym, przegrywałem zawsze z tym „ze świata”. W ten sposób Pan pozwala uzyskać sprawności, „zdobyć ostrogi”, by lepiej przygotowanym godnie stawać do walk, które przynosi codzienny świat. I tak ja jako mężczyzna też muszę najpierw „zniknąć”- podjąć działania, których nie widać, by móc potem znów się pojawić i walcząc ZMIENIAĆ ŚWIAT.



Łącząc obie postawy dochodzimy do tego, że kobieta może po cichu, nazwijmy to „z tyłu” przeciwstawiać się temu samemu złu, z którym mężczyzna - nazwijmy to „z przodu” toczy walkę, zdobywając potrzebne ku temu umiejętności na własnym poligonie.



A czyż zaatakowanie nieprzyjaciela z obydwu stron nie wydaje się dobrą taktyką ku zwycięstwu?

poniedziałek, 7 listopada 2011

józef

Tak sobie myślę, że ten blog, co miał być wspólny a nie jest, taki kobiecy wychodzi - o stawaniu się małą, o zdawaniu się, co z jakiegoś męskiego punktu widzenia - mało mi znanego - może wydawać się "znikaniem". Boski Andy mówi mi, że facet musi się zmęczyć, stoczyć walkę, zabić smoka. Choć z drugiej strony, jak Claude mówi: "postanowiłem", to postanawia. Wyobrażam sobie, że choćby się waliło i paliło, będzie wierny postanowieniu, i to jest też męski punkt widzenia. Chyba.

Walczę ze smokiem tłumaczenia technicznego dzisiaj cały dzień i nie odnajduję się w tej batalii wcale. Próbuję ze świętym Józefem, który przecież miał wielkie doświadczenie w zakresie pracy i to zarobkowej. Kobietom nie jest do twarzy na traktorze i ja rozmyślam o porzuceniu tłumaczenia badan nośności fundamentów palowych. Za to znalazłam ikonę. Niezwykłe doprawdy przedstawienie, bez hebla i dłuta.

wtorek, 1 listopada 2011

postanowiłem

Bo przecież skoro Claude mówi "postanowiłem", to znaczy, że zaufanie nie jest czymś znowu tak zupełnie naturalnym. Że potrzebne jest jakieś minimum ryzyka, jakie niesie ze sobą pozostawienie własnego lęku, z którym niekiedy jest się już tak zżytym, że trudno sobie wyobrazić, co by było, gdyby go nie było.

W pewnym sensie jest też prościej martwić się o samego siebie - samemu. Jak mawia wiele znanych mi Matek-Polek: "sama zagniotę ciasto, sama zapakuję zmywarkę, nikt przecież nie zrobi tego tak dobrze, jak ja". Martwiąc się o samego siebie wiem, że to ja nadal pociągam wszystkie sznurki. Gdy postanawiam, jak Claude la Colombiere, "przezywać przyszłość bez żadnej troski", decyduję się na jakieś duchowe ubóstwo: niech Kto Inny* martwi się o mnie. Porzucam plany, wizje, łącznie z wizją mojej drogi, a nawet mojej świętości.

A jednak ta odrobina pokory, ta odrobina zdania się - już wystarczy, by pozwolić Bogu działać.

*"Absolutnie Inny" w filozofii Emmanuela Levinasa to Bóg. Ale bez żadnej filozofii wiemy, że Jego drogi i myśli nie przypominają naszych wizji. Zaufać to dać się zaskoczyć Bogu, który jest lepszy, niż myślimy. Czy to nie fantastyczne?

poniedziałek, 31 października 2011

postanowiłem przeżywać przyszłość bez żadnej troski*

Mam nadzieję, ze Czytelnik zdążył wielokrotnie odsłuchać, że Bóg jest dużo lepszy, niż myślimy i że nasza historia się zakończy happy endem.

Bez zaufania bowiem nie da się. Zaufanie daje tę wolność, która jest potrzebna, by być otwartym na ludzi, których nam Pan powierza: gotowym do budowania relacji, do służby, do dawania i przyjmowania. Tylko wolna od lęku o siebie będę w stanie zająć się kimkolwiek innym niż ja sama. Tylko ufając i zdając się na Niego, odkryję Jego obecność tu i teraz. Jego łaskę, która czeka, by mnie przeprowadzić przez to, co trudne. A nawet przez niemożliwe, gdy takie się akurat wydaje.

Pan działa kompleksowo, wyposaża od A do Z. Oby nam tylko nie zabrakło gestu otwartych rąk. Dziękować możemy już góry za wszystko, czym zostaniemy obdarowani.

*Fragment modlitwy św. Claude'a la Colombierre, przyjaciela św. Małgorzaty Marii: "Jestem tak przekonany, że czuwasz nad ufającymi Tobie, że postanowiłem przeżywać przyszłość bez żadnej troski i wszystkie lęki składać Tobie."

środa, 26 października 2011

którzy się smucą

Dziś specjalnie dla kochanej Hani z grupy wrocławskiej - i dla wszystkich złamanych na duchu.
Wierzę głęboko, że Jezus szanuje nasz smutek i smuci się w cierpieniach razem z nami. Nie klepie po plecach i nie mówi keep smiling. Prosi jedynie o zaufanie i - z całym ogromem swego współczucia dla nas - chce nam dać to, czego potrzebujemy, choć nam może się wydawać, że droga ta wiedzie nie tędy, co trzeba. A jak już jest zaufanie, wtedy zakwita na naszych ustach uśmiechem - niekoniecznie jako wyraz nastroju, ale wiary, że Ten, który mieszka w nas, wszystko może - i nigdy nie przestaje się troszczyć.

Więc dedykuję TGD nie dlatego, by namawiać do keep smiling. Ale potrzebujemy do wiary samych siebie zachęcać, samym sobie głosić, samych siebie ewangelizować - co dzień od nowa. Należy odsłuchać dziesięć razy, zwłaszcza to, co recytuje Kola na początku.

piątek, 21 października 2011

jestem kochany

Mówiłem, gdybyś wiedział, nie chciałbyś mnie
Moje rany są ukryte głęboko pod twarzą, którą noszę

Powiedziałeś:
Moje dziecko, Moje rany są głębsze
Moja miłość do Ciebie była ich przyczyną

wtorek, 18 października 2011

kto nie boi się wierzyć, że się uda

Mówią niektórzy z pobłażliwym uśmiechem, że życie w końcu zweryfikuje mój entuzjazm.
A ja modlę się o to, by Pan nieustannie weryfikował moje życie i przyzwyczajenia - z właściwą sobie łagodnością i miłością.

Bo przecież zgorzknienie, które poznałam tak dobrze z autopsji, zaczyna się tam, gdzie kończy się zaufanie, że Pan ma plan. I że widzi więcej i lepiej i nie da nam zrobić krzywdy, chyba że pójdziemy własną drogą i zrobimy ją sobie w końcu sami.

A TGD śpiewa: Za horyzontem przyzwyczajeń znajdę drogę. Gdzie możliwości moich kres, tam Jego początek.

Można sobie posłuchać.

niedziela, 16 października 2011

wymiana

Przechowujemy ten skarb w naczyniach glinianych.

Oddajemy Mu siebie całych. Oddajemy Mu kruchą glinę naszych serc, możliwości, talentów, grzechów i wahań.
Otrzymujemy nieskończenie więcej.
Otrzymujemy wszystko.
Czujemy, że to równanie jest pozornie nielogiczne i nie przypomina zawieranych przez nas transakcji pieniędzy za jakość.

Takie szaleństwo Miłości, która nie liczy i daje siebie za darmo.

czwartek, 13 października 2011

DOMOFON

- Panie Jezu, nie możesz teraz przyjść, zobacz, ile mam do posprzątania. Tu ciągle przeciąg z szaf wyrzuca nowe graty, nawet nie wiedziałam, że tyle ich mam, i tyle śmieci fruwa, i kurzu się przewala po kątach. No naprawdę powinieneś zaczekać, porządek muszę zrobić w papierach. Wszystko sobie poukładać. Nauczyć się. Poczekaj dosłownie ze dwa dni, a ja się super przygotuję. Uniknę jakoś kompromitacji. Bądźmy szczerzy, co sobie o mnie pomyślisz, jak zobaczysz to wszystko?

- Wpuść mnie, posprzątamy razem.

sobota, 8 października 2011

liczy włosy na mojej głowie

i żaden z nich nie spadnie bez Jego wiedzy.
I przychodzi zbawiać, a nie potępiać.

To historia niekończącego się optymizmu.

czwartek, 6 października 2011

możecie pomóc

Do warsztatów dwa tygodnie z małym okładem. Pora zatem przejść do konkretów.

Szeroko pojęta grupa wrocławska ze wszystkimi oddziałami terenowymi zwiera szyki do walki duchowej. Nie ogniem i mieczem, ale jak Gedeon pod murami Jerycha: uwielbiał Pana, aż mury nie runęły.

Świadomi, że dla uczestników i potencjalnych uczestników (a może i dla organizatorów) rozpoczyna się okres przeciwności, pokus, pewnie i napięć, konfliktów oraz zwątpienia "czy warto", może smarkania dzieci i innych kłód pod nogi, chcemy wziąć ich pod swoją opiekę, oddając Bogu nie to, na czym nam zbywa, ale czego nie mamy: czas.

By sprawić Mu przyjemność naszym wdowim grosikiem obecności, w zamian za Jego obecność zawsze i o każdej porze, będziemy starali się Go adorować, kto jak może i gdzie może, a im więcej nas włączy się do tego marnowania cennego czasu, tym więcej możemy spodziewać się owoców. My wypiękniejemy, opaleni Miłością Jezusa, a warsztaty zyskają wsparcie.

W Wisełce dowiedzieliśmy się, że Warszawa kocha Wrocław, z wzajemnością. Więc dziś prosimy o wsparcie Warszawę, ale także drogi Rybnik, Stargard, Szczecin.... .... .... . Adorujcie i za nasze ręce osłabłe, i kolana omdlałe*, bo w naszej metropolii,  gdzie znajduje się więcej niż sto dwadzieścia tysięcy ludzi**, którzy nie odróżniają swej prawej ręki od lewej, a nadto mnóstwo zwierząt***, wcale nie jest łatwo coś zorganizować. Żebyśmy nie upadli na duchu.

*Izajasza 35:3
**przeszło 600 000
***Jonasza 4,11

środa, 5 października 2011

pomoc całodobowa

Wczoraj dzień się skończył później niż miał, i wtedy pomyślałam, jak to dobrze, że Jezus przyjmuje całodobowo.
Zawsze można przyjść, nigdy nie jest zbyt zajęty i nie musi dzielić uwagi albo odrywać się od swoich zajęć. Cały czas zajęty nami.

W końcu przecież, gdybyś był jedynym człowiekiem na ziemi, przyszedłby i umarł za Ciebie. Czy może jeszcze jakoś udowodnić, że kocha?

wtorek, 4 października 2011

jesteś tego wart(a)

Marto, Marto...
Maria obrała najlepszą cząstkę i nie będzie jej pozbawiona.
Twój Jezus


Jeżeli domu Pan nie zbuduje, 
na próżno się trudzą ci, którzy go wznoszą. (...)
Daremnym jest dla was wstawać przed świtem,
wysiadywać do późna
- dla was, którzy jecie chleb zapracowany ciężko;
tyle daje On i we śnie tym, których miłuje.
Ps 127

Pan i dziś z miłością wypowiada Twoje imię i czeka z radością na każdą chwilę, którą z Nim spędzisz.

poniedziałek, 3 października 2011

list(a)

Przychodzenie u początku dnia do do Pana bywa także otwarciem się na niespodziankę.

Bo czasami przychodzę z listą rzeczy, które chcę oddać do zatwierdzenia, jak dziś, z całą podłużną karteczką notatnika zakupionego w promocji w Ikei. Tyle tego jest.

Zrobienie jednak miejsca Jezusowi, by przyszedł i się "rozgościł", ze swoim Słowem, ze swoją miłością ponad ludzką nędzę i wyobrażenie, owocuje momentami zaskoczenia. Bo nagle okazuje się, że najważniejsze są inne sprawy, niż te zapisane na liście. Może ktoś, całkiem blisko, czeka na bycie zauważonym? Może ktoś tak mały jak własne dziecko i jego pierwsza wycieczka ze skautami?

To momenty wyzwalające. Porządek w prawach Pan robi sam. Ale nawet już zweryfikowane po modlitwie, zapisane są wszystkie ołówkiem. Taki znak otwarcia na zmianę, na niespodziankę.

I skorzystałam też ze sposobu, którym podzieliła się wczoraj Renia, by mieć pewność, że nic nie ucieknie. Na kartce ze sprawami do załatwienia dziś dopisałam Słowo, które zrobiło na mnie największe wrażenie.

Dziękuję, Reniu:)

Dobrego dnia,
Małgosia R.

sobota, 1 października 2011

mała

I znowu mamy św. Teresy z Lisieux, doktora Kościoła. Doktorat jednak tylko ze stawania się dzieckiem, ufnie zasypiającym w ramionach Ojca. Żadnej summy teologicznej, jedynie zapiski autobiograficzne podsumowujące krótkie, ale niezwykle intensywne 24 lata życia.

Portreciści robili z niej cukierkową zakonnicę, ale nie dajcie się zmylić. Nie była taka.

W klauzurowym Karmelu, do którego wstąpiła mając piętnaście lat, chciała zostać misjonarzem, głosić Ewangelię w każdym zakątku świata, przelać za nią krew. I dla tych pragnień teoretycznie nie do zrealizowania w zamkniętym klasztorze, znalazła klucz - w Liście do Koryntian. Skoro Kościół, mistyczne Ciało Chrystusa, składa się z różnych członków, musi mieć także serce. "W sercu Kościoła, mojej matki, będę Miłością. W ten sposób będę wszystkim i moje pragnienia zostaną spełnione".

Miłość jej wszystko wyjaśniła. Tak wpadła na pomysł z windą, bo przecież na wdrapywanie się po stopniach świętości była za mała. To ramiona Jezusa miały ją podnieść do Ojca, jak podnosi się niemowlę i przytula do policzka.

Tylko tyle i aż tyle. Pozwolić Jezusowi, by mnie kochał. Poświęcić życie niczemu innemu poza kochaniem, poza miłością. Takie powołanie dostępne dla absolutnie wszystkich, zdrowych, chorych, nieudolnych, małych. Dziś rano, w kaplicy pobliskiego Karmelu, widzę, że świętować jej imieniny przyszli wszyscy. Kloszard, młode małżeństwo z maleńkim dzieckiem, pani z pieskiem, zakonnica, trzech studentów, jeden brat z ciężką nerwicą.

Teresa nadal głosi. W każdym zakątku świata.

czwartek, 29 września 2011

first thing first

Widzę każdego dnia, że modlić się muszę tym więcej, im więcej mam zajęć. Im bardziej napięty wydaje się grafik, tym bardziej trzeba odłożyć wszystko i wrócić do źródeł.

Bez tego czasu ciszy i opalania w solarium niewyczerpanej Bożej cierpliwości (i miłości) każda aktywność bowiem staje się chaotyczna, priorytety opuszczają swoje miejsce z listy i wszystkie chcą grać pierwsze skrzypce. Wychodzi nerwowo, wychodzi nie to, co trzeba, a miała wychodzić miłość, która jest doskonałym wypełnieniem Prawa.

A tak na zupełnie na logikę biorąc, gdy potrzeba efektywności i "robienia"chce zagłuszyć głos serca:
czas potrzebny na sprzątanie bałaganu (z bałaganem w relacjach włącznie:), który powstaje wraz z chaotycznym, niezanurzonym w modlitwie działaniem, znacznie przekracza potem czas, który był potrzebny na spotkanie z Panem.

Jakby nie patrzeć, przychodzenie do Niego, boso i z pustymi rękami, zawsze się "opłaca".

środa, 28 września 2011

wrocław wita

No i będzie we Wrocławiu Program 1 JA+TY=MY. Dobijało się o niego wiele małżeństw, z naciskiem na małżonki. Więc tu u nas wielkie poruszenie.

Co za szczęście, że ciężar organizacji rozkłada się na wiele barków chętnych do działania. Mimo wszystko jednak prosimy o wsparcie ze Stolicy dla nas, głębokiej prowincji, pionierów, ojców pielgrzymów, mieszkańców wrocławskiej pustyni. Żebyśmy znaleźli dobre miejsce, bo z kilku odprawili nas z kwitkiem, i żebyśmy umożliwili zarówno prowadzącym z Łomianek, jak i uczestnikom z Dolnego Śląska, przeżyć ten czas w godnych i wygodnych warunkach:)

piątek, 23 września 2011

czeka

Nie ma dla Niego historii za trudnej, nie ma dla Niego człowieka zbyt skomplikowanego. Jego Miłość nie jest sloganem, ale rzeczywistością do doświadczenia każdego dnia.

Wystarczy pozwolić. Wystarczy poprosić. Wypuścić na moment sprawy ze swoich rąk. Spokojnie, nic ważnego się nie potłucze.

czwartek, 22 września 2011

chciałam

Chciałam przypomnieć dziś "małą" świętą Teresę z Lisieux (choć powinno się ją nazywać Luxtorpedą czy jakoś tak), ale po bardzo nieprzespanej nocy rwie mi się wątek. A przypomnieć chciałam, bo dziś jest ten dzień, gdy można wystartować z nowenną przed jej imieninami.

To bardzo pracowita Święta. Opracowała dla siebie bowiem za życia plan do wykonania po śmierci: "Niebem moim będzie dobrze czynić na ziemi." Jest niezwykle pomocna w sprawach z natury beznadziejnych, bowiem jej wiara i natarczywość modlitwy były zawsze niemalże "bezczelne". Albo zwyczajnie takie, jak u dziecka przekonanego o tym, że zostanie wysłuchane.

Wiele by o niej mówić, jeszcze lepiej ją czytać.

A gdyby ktoś szukał względnie składnego tekstu nowenny, to jest TU. Znaleziony bowiem przeze mnie w domu modlitewnik jej poświęcony pochodzi z roku 1927 i zdecydowanie trąci myszką.

środa, 21 września 2011

news

Fundacja Pomoc Rodzinie ma nareszcie nową stronę:)
Wrocław zazdrości Łomiankom, ile tam się u nich dzieje.

Tutaj - pustynia w mieście, ziele na kraterze itd. Jest plan wysyłania Mężów na spotkania formacyjne dla mężczyzn, ale, zdaje się, w samolot trzeba by było zapakować. 

Z pozdrowieniami,
MR

wtorek, 20 września 2011

braki

W końcu zaczyna do mnie docierać, że do końca życia będę tylko biorcą.
Jakiż to wielki bagaż z pleców, tak zupełnie z drugiej strony.
Z trzeciej strony, przyzwyczaiłam się przecież do tego, że trzeba się spinać, działać, robić, bo bez pracy nie ma kołaczy, a pod koniec dnia ocenię się sama z efektów, ze skrupulatnością biegłego rewidenta.

A Pan mówi przecież, że mam przyjąć moje ubóstwo, bo ono Go nie zraża. Tylko puste miejsce można wypełnić miłością, tylko w puste ręce włożyć dar. Jedyna praca do wykonania to przyjście i opowiedzenie Mu o swoim głodzie. Podzielenie się palącą potrzebą bycia kochanym bez powodu.

Pozwolić Mu kochać siebie, mówiła Teresa z Lisieux, najmniejsza i największa ze świętych. A nadmiar tej miłości wyleje się na wszystkich dokoła.

A pod koniec życia będą pytać nie o sukcesy i zasługi, lecz o miłość. Szkoda byłoby stracić czas na co innego.

poniedziałek, 19 września 2011

closer

Nie myślcie, że się nie martwię, czy przewrót kopernikański idzie w dobrym kierunku. Żyjemy w czasach pragmatycznych, kiedy to uczuleni jesteśmy w temacie dobrego zagospodarowania czasu, szkoleni w zakresie time managementu, by nic się nie zmarnowało. Wymagają od nas wydajności. Stąd tracąc czas na Słowo, można się zastanawiać, czy to aby nie już dewocja, bo mogłaby pranie powiesić czy skończyć wreszcie to tłumaczenie, nad którym deadline zawisł zanim klient przesłał je w ogóle do przełożenia z polskiego na nasze.

Ale nie. Gdy tak ze świtem otwieram oczy i Słowa szukam, tego jednego jestem coraz bardziej pewna. Jeśli pozwolę Panu być blisko, jeśli zrobię miejsce dla Jego obecności, odnajdę w Nim wszystkich, których Mu powierzyłam. Odnajdę Męża, dzieci, a nawet fryzjerkę, co mnie dziś strzygła, i zleceniodawców. Wszyscy zostaną mi zwróceni, wszyscy pełni blasku, wszyscy przez Niego umiłowani.

I wierzę, że mnie także On im odda. Po Bożym liftingu, trochę z wiatrem we włosach (ostrzyżonych:), trochę z blaskiem w oku, z siłami witalnymi nie wiadomo skąd.

Za darmo.

światłość w ciemności świeci

Jakie to szczęście, że nawet gdy na dworze 12 stopni i szaro, coraz szarzej, Słowo świeci i ogrzewa lepiej niż osiedlowa elektrociepłownia w zimie. Gdyby nie Ono, rozpoczynałabym dzień od odbioru spamu, który uprzejmie mnie informuje, że dziś na alledrogo mogę wymienić sobie opony i więcej za 55, albo pojechać do SPA za 49. Co by nie mówić, jakże mało pocieszające i użyteczne są to informacje, wysyłane przez tych, którym bardzo zależy - nie na mnie, ale na mojej kieszeni. A Jemu zależy na mnie, wstaje jeszcze przed świtaniem, i ma czas na to, na co świat dziś go nie znajduje - na rozmowę.

Takie moje orzeźwiające SPA. I spodziewam się, że dzięki niemu wypięknieję:)

piątek, 16 września 2011

razem

Więc gruchnęła wczoraj wieść, że odesłano zgubę Ojca Radomira. Ja już prawie przestałam się spodziewać.

Zapewne modlono się w tej intencji z wielką i małą wiarą (każdy może sobie niepotrzebne skreślić;)

I zastanawiam się, jak Pan Bóg to wszystko niesamowicie wymyślił: że ludzie muszą siebie nawzajem potrzebować. Modlitwy jednego za drugiego, modlitwy wspólnej, a nawet wiary jednego za tego drugiego, któremu chwilowo wiary brakuje - i jak wielkim wsparciem jest wiedzieć, że ktoś na danym odcinku drogi będzie wierzył za niego.

Wydawałoby się bowiem, że ideałem współczesności jest człowiek samowystarczalny, kompletny, I'm fine, thank you i keep smiling. Zwłaszcza współczesna kobieta sukcesu powinna swą "tożsamość relacyjną", która ją czyni słabą i zależną, porzucić na rzecz wysokich obcasów, konta z dużą ilością miejsc przed przecinkiem i wszystkich tych spraw, których "jest warta". W sumie mężczyznom jest nie lepiej, może podlegają jeszcze większej presji samowystarczalności. I może jeszcze bardziej oceniają samych siebie pod kątem tak zwanego "radzenia sobie".

A przecież od dziecka jesteśmy "w relacji", w małżeństwie i rodzinie - uczymy się tego codziennie, a Tam, dokąd zmierzamy, życie nasze także będzie relacją. Wieczność nasza nią będzie. Dziecięctwo Boże jest drogą zależnej ufności, pozwalania, by sobie pomagać, by Ojciec podnosił mnie do swojego policzka, za darmo i bez mojej zasługi.

Czy to nie wspaniałe, że nie trzeba wszystkiego samemu i pojedynczo?

środa, 14 września 2011

pełnia radości

Taki czas trudnej radości.

Za pełną radość poczytujcie sobie, ilekroć spadają na was różne doświadczenia. Wiedzcie, że to, co wystawia waszą wiarę na próbę rodzi wytrwałość. (Jk 1,2-3)

Łatwiej byłoby robić pieriestrojkę życiową w blaskach wizji uszczęśliwiającej, w zaciszu kaplicy, w towarzystwie Wisełkowej klubokawiarni po wdzięcznym szyldem: "Markowe Kawy". Łatwiej byłoby, gdyby nie wracały stare kłopoty, na które teraz trzeba wydobyć z serca nowe sposoby. A że serce ubogie, wszystkiego może się spodziewać tylko od Pana.

Toteż jest trudniej. Czasami tak, że po prostu człowieka skręca. Was także?

Na wielkie sprawy pozostaje tylko modlitwa i zaufanie, w tych codziennych - można przecież wychowywać swój dialog wewnętrzny. Co chyba jest w zasadzie wypełnieniem cytatu przytoczonego powyżej.

Więc w tych małych uciążliwościach, próbuję. Po pierwsze, trzeba zapomnieć o tych większych. Po drugie, znaleźć dobrą stronę medalu. Gdy dziś udaje mi się zawalczyć z sortowaniem prania, co kosztuje mnie godzinę, jaką miało zająć tłumaczenie artykułu, i pierwsza pralka zaczyna prać, okazuje się, że został odkręcony filtr. Dołem więc wylało się wszystko, co wlało się górą.

 I wtedy lecę:

To dobrze, bo będę mieć umytą podłogę w łazience i całym przedpokoju.
To dobrze, bo przy okazji mam gratis dodatkowe mycie brodzących w potopie nóg, co wyrywa z niewyspania lepiej niż kawa.
To dobrze, bo jeśli znowu zalaliśmy mieszkanie sąsiadki z dołu, będzie można się szkolić z trudnej sztuki prowadzenia trudnych rozmów oraz błogosławienia tych, którzy nas prześladują.

I podejrzewam, że szczęście, to jest ten moment, kiedy wewnętrzny dialog leci w tym rytmie.
Czego sobie i Czytelnikom życzę,

Małgosia R.

poniedziałek, 12 września 2011

o poranku

W Wisełce myślałam, że na wyspie Wolin "zakrzywia się przestrzeń i czas", życie koncentruje się w ewangelicznej soczewce, przechodzi Pan i można nie tylko dotknąć Jego szaty, ale również usłyszeć swoje imię, wypowiadane na nowo i z miłością. Wraz z zaproszeniem do nowego życia.

Teraz myślę, że nie zostawia nas przecież tylko z miłymi wspomnieniami i stosikiem zdjęć, na otarcie łez w achromatycznej, szarej jak rolka papieru z czasów PRL, rzeczywistości. Przeciwnie, tak samo chce być obecny, starczy dać Mu miejsce i czas. Zaprasza z każdym wschodem słońca: jeszcze przed pierwszym promieniem świtu, wypowiada z miłością moje imię.

czwartek, 8 września 2011

lampa u mych stóp

Mąż mój, boski Andy, rozgłasza wśród znajomych, że od powrotu z Wisełki żona budzi go co rano plaśnięciem "Oremusem" po głowie.
Absolutnie przesadza. Delikatnie podsuwam, gdy uznaję, że pora budzenia weszła w stan alarmowy i nie ma już rezerwy czasu, bo przecież zasadniczo od rana trzeba gdzieś zdanżać.
A ja? Anioł Stróż chyba wziął się za mnie nie na żarty. Mimo iż budzik w telefonie (Diana Krall śpiewa, że it's wonderful, it's marvellous, you should care for me - a wydaje mi się, że to ja śpiewam Panu głosem słabym, acz zupełnie nowym) nastawiam na pory tak wczesne, że dawno nie widziane w naszym domu, i tak od świtu spania nie mam. I czekam, czekam na Słowo z dnia. Na dworze ranki coraz ciemniejsze i stopy szukają kapci na coraz to chłodniejszej podłodze, a Słowo jak lampa, latarnia, pochodnia. Odbieram te listy od Pana Boga i nic już nie jest tak samo.

To dziś zamieszczam z boku link, gdyby ktoś chciał korzystać z dobrodziejstw "Oremusa". Prenumerata sprawia, że korespondencja z Nieba wpada wprost do skrzynki na listy, zanim się nowy miesiąc zacznie. Wiem, że wielu Czytelników ma już swoje własne rytuały, ale dla tych, co szukają czegoś swojego, polecam.

Zwłaszcza, że coraz zimniej i ciemniej będzie się robiło.

Ciepło pozdrawiam,

Małgosia R.

piątek, 2 września 2011

lądowanie

Nie da się ukryć, że minął rok. Co za szczęście, zakończony pobytem znowu w Wisełce. To miejsce, które wskaże tylko wrażliwy GPS, pośrodku lasu, co szumi, szumi, a korony sosen czeszą obłoki.

Turnus spędzony w nowym składzie. Znowu cała śmietanka Bożych skarbów, zebranych w jednym miejscu i o jednym czasie.

Miałam nie podejmować próby zapraszania do tworzenie wspólnego bloga, ale znalazłam kilka palących powodów, by jednak spróbować:

Po pierwsze, lądujemy w rzeczywistości twardej, w społeczności konsumentów, współzawodników i narzekaczy. Wspólna witryna może nam przypominać, że światełka świecą wśród nas, a naszym wyschniętym z pragnienia środowiskom możemy nieść Dobrą Nowinę o Bożej miłości.

Po drugie, myślimy w Andrzejem, że spotkaliśmy tak wielu cudownych ludzi, że fajnie byłoby pozostać w kontakcie.

Po trzecie, w kwestii blogów i ich zakładania na przestrzeni lat osiągnęłam już pewną biegłość - więc mogę służyć pomocą techniczną.

Zapraszam do współtworzenia, każdy może, jeśli ma tylko ochotę:)

Z modlitwą,

Małgosia R.