Za kierownicą auta wczoraj stwierdzam z pewnym smutkiem, że rękawiczki skórzane, które myślałam że zginęły, zginęły naprawdę. Grudzień co prawda łaskawy, ale gdy spadnie śnieg, to dłonie, które okresowo pękają i krwawią, znowu zaczną.
Rzec by można: niech se autorka kupi nowe. Ale autorka popadła w zniechęcenie, bowiem co roku kupuje kilka par i gubi je bezpowrotnie, a im bardziej są wymarzone i niepowtarzalne, tym większe poczucie straty, nie tylko materialnej. Więc w tym roku poddaję się rezygnacji pomieszanej z utopijną nadzieją, że zimę jakoś bez rękawiczek zniosę. A ona mnie.
Wieczorem dostaję w prezencie zupełnie nieoczekiwanym rękawiczki. Od mamy, która nie wie, że nie mam. Skórzane, nowe, do tego z czymś cudownie ciepłym w środku. I pasują jak ulał.
Na drugi dzień rano spada śnieg.
Dwie myśli przychodzą mi do głowy. Pierwsza: dbanie o siebie powinno być standardem, bo człowiek, który ignoruje swoje potrzeby, nigdy nie uszanuje potrzeb innych. Więc pomysł z chuchaniem w dłonie na mrozie był kiepski.
Druga: skoro Pan troszczy się o moje ręce, o ile bardziej zatroszczy się o inne sprawy, a zwłaszcza - a zwłaszcza te kamienie, te głazy na drodze, które wydają się na tzw. "dzień dzisiejszy" nie do rozwiązania.
Więc znowu wszystkie ślady na śniegu prowadzą do zaufania.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz