Więc gruchnęła wczoraj wieść, że odesłano zgubę Ojca Radomira. Ja już prawie przestałam się spodziewać.
Zapewne modlono się w tej intencji z wielką i małą wiarą (każdy może sobie niepotrzebne skreślić;)
I zastanawiam się, jak Pan Bóg to wszystko niesamowicie wymyślił: że ludzie muszą siebie nawzajem potrzebować. Modlitwy jednego za drugiego, modlitwy wspólnej, a nawet wiary jednego za tego drugiego, któremu chwilowo wiary brakuje - i jak wielkim wsparciem jest wiedzieć, że ktoś na danym odcinku drogi będzie wierzył za niego.
Wydawałoby się bowiem, że ideałem współczesności jest człowiek samowystarczalny, kompletny, I'm fine, thank you i keep smiling. Zwłaszcza współczesna kobieta sukcesu powinna swą "tożsamość relacyjną", która ją czyni słabą i zależną, porzucić na rzecz wysokich obcasów, konta z dużą ilością miejsc przed przecinkiem i wszystkich tych spraw, których "jest warta". W sumie mężczyznom jest nie lepiej, może podlegają jeszcze większej presji samowystarczalności. I może jeszcze bardziej oceniają samych siebie pod kątem tak zwanego "radzenia sobie".
A przecież od dziecka jesteśmy "w relacji", w małżeństwie i rodzinie - uczymy się tego codziennie, a Tam, dokąd zmierzamy, życie nasze także będzie relacją. Wieczność nasza nią będzie. Dziecięctwo Boże jest drogą zależnej ufności, pozwalania, by sobie pomagać, by Ojciec podnosił mnie do swojego policzka, za darmo i bez mojej zasługi.
Czy to nie wspaniałe, że nie trzeba wszystkiego samemu i pojedynczo?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz