czwartek, 29 grudnia 2011

strzeż mnie jak źrenicy oka*

Ostatnio myślę, że średnio szczęśliwie wypadło, iż przedstawia się Opatrzność jako oko. Niestety kojarzy się raczej z inwigilacją, ze śledzeniem, kontrolą i podglądaniem - bardziej niż z troską i Miłością, jak sam Bóg się przedstawił człowiekowi. Mógł przecież powiedzieć, że jest "Obserwatorem". Ale nie.

Natomiast przyszło mi do głowy, że zupełnie nie myślę o sobie, że jestem dla Niego "jak źrenica oka". A przecież tak. Wszelkie wyobcowanie, wszelki sceptycyzm pochodzi z powątpiewania, że przyszedł i umarł dla mnie. Więc nie mógł bardziej pokazać, że kocha. Gdy zapominam o tym, zaufanie wydaje się niebezpieczne, bo nie wiadomo, jaki On ma pomysł na moje życie, które ja mogłabym sama sobie wyobrazić ułożone równo jak klocki Jengi, ze wszystkim absolutnie na swoim miejscu.

Tak, zaufanie jest ryzykiem, ale bez wiary w Jego miłość - jest szaleństwem. I chyba nie o to chodzi, bo nie chciał mieć niewolników, lecz dzieci, które pozwolą, by je kochał w głębi ich jestestwa. By pustkę samotności zapełniał bliskością.

W kapelutku i szaliku długości trzech kilometrów po mieście z tą myślą chodzę.

*„Strzeż mnie jak źrenicy oka, ukryj mnie w cieniu swych skrzydeł” (Ps. 17,8)

poniedziałek, 26 grudnia 2011

spotkanie

Czasem spodziewam się Go spotkać gdzie indziej, niż przychodzi.

Miewam nawet pewne sugestie: może tu, a może tu. Może przy odpowiedniej ilości ciszy i światłocienia, przy określonej temperaturze powietrza i ciśnieniu. Czasem "wiem", że okoliczności zastane to w istocie rzeczy jakiś zbieg. Zbieg okoliczności, coś, co zupełnie zbiegło Jego uwadze - nie, żeby się nie troszczył, ale, dajmy na to - był zajęty czymś czy kimś ważniejszym i jakoś umknęło.

Zauważam jednak ostatnio, że przy całej ilości zdarzeń jakby nie z tej ziemi, znaków Jego bliskości i dowodów przyjaźni, ma upodobanie do kilku szczególnych miejsc. Pierwszym jest proza życia. Absolutna proza, w której nie ma nic wielkiego. I czasem drobna zmiana punktu widzenia prowadzi do odkryć na miarę Kopernika. Drugie miejsce to moje "miejsca wykluczone". Te, które nie pozostawiają żadnej nadziei, żadnych złudzeń, które do tej pory "nie działają" i zakładam, że nigdy nie będą. Jakieś nierozwikłane sprawy, jakieś wyjątkowo trudne relacje. Wiecie: tematy, których się po prostu nie podejmuje. Czasem tylko nie wiadomo, dlaczego boli głowa.

I widzę, jak w życiu wiary nie ma miejsca na nudę. Nawet jeśli chciałabym pamięć o "miejscach wykluczonych" po prostu wysłać w kosmos, tzw. "bieg wydarzeń" co i raz to mnie ku nim zawraca. I wtedy okazuje się, że przynoszenie ich Bogu jest wielką przygodą.*

*Podzielę się niebawem nawet całkiem praktycznym pomysłem, jak można to robić.

piątek, 23 grudnia 2011

porozmawiaj z Nim

Gdy ktoś puka dziś do drzwi, raczej nie spodziewasz się gości, to nie te czasy. Może listonosz, choć powinien był przez domofon. Może dozorczyni z rachunkiem za wodę i komentarzem znowu wychlapaliście tyle. Albo ktoś przebrany za kominiarza, kalendarz mam, chce pani na szczęście? Szczęścia nigdy za wiele, ale nie przychodzi za próg nawet z najczarniejszym zawodowym kominiarzem, to przecież wiadomo.

Więc tej grudniowej nocy, co już blisko, możesz się obawiać - mimo pustego nakrycia przy stole - i pukania, i nieplanowanej wizyty. Choć przecież przeczuwasz, że to pukanie mogłoby być inne od wszystkich dotąd znanych. A może właśnie obawiasz się, że możesz nie usłyszeć, bo będzie zbyt niepozorne, i coś Cię minie.

A może się też okazać, że pod wycieraczką góra spraw odłożonych na potem, tematów nie nadających się już, jak sądzisz, do żadnej konwersacji w jakimkolwiek języku, i drzwi niełatwo odemknąć.

Nieważne. Przychodzi. Gotowy do słuchania. Ciekawy wszystkiego, co masz do opowiedzenia, nawet jeśli nie będzie to historia małego domku na prerii. I żadnego pytania nie zostawia bez odpowiedzi. Czasem trzeba tylko chwilę dłużej zaczekać.

środa, 21 grudnia 2011

rękawiczki

Za kierownicą auta wczoraj stwierdzam z pewnym smutkiem, że rękawiczki skórzane, które myślałam że zginęły, zginęły naprawdę. Grudzień co prawda łaskawy, ale gdy spadnie śnieg, to dłonie, które okresowo pękają i krwawią, znowu zaczną.

Rzec by można: niech se autorka kupi nowe. Ale autorka popadła w zniechęcenie, bowiem co roku kupuje kilka par i gubi je bezpowrotnie, a im bardziej są wymarzone i niepowtarzalne, tym większe poczucie straty, nie tylko materialnej. Więc w tym roku poddaję się rezygnacji pomieszanej z utopijną nadzieją, że zimę jakoś bez rękawiczek zniosę. A ona mnie.

Wieczorem dostaję w prezencie zupełnie nieoczekiwanym rękawiczki. Od mamy, która nie wie, że nie mam. Skórzane, nowe, do tego z czymś cudownie ciepłym w środku. I pasują jak ulał.

Na drugi dzień rano spada śnieg.

Dwie myśli przychodzą mi do głowy. Pierwsza: dbanie o siebie powinno być standardem, bo człowiek, który ignoruje swoje potrzeby, nigdy nie uszanuje potrzeb innych. Więc pomysł z chuchaniem w dłonie na mrozie był kiepski.

Druga: skoro Pan troszczy się o moje ręce, o ile bardziej zatroszczy się o inne sprawy, a zwłaszcza - a zwłaszcza te kamienie, te głazy na drodze, które wydają się na tzw. "dzień dzisiejszy" nie do rozwiązania.

Więc znowu wszystkie ślady na śniegu prowadzą do zaufania.

niedziela, 11 grudnia 2011

regulacja odbiornika

W każdym położeniu dziękujcie, taka jest bowiem wola Boża w Jezusie Chrystusie względem was. (1 Tes 5, 18)

Kiedyś myślałam, że życie moje ma wersję A i B. Wersja A, lepsza, optymalna, by nie rzec - "idealna", coś w rodzaju pełni życia, hipotetycznie mogłaby się zdarzyć, ale z niewiadomych przyczyn pozostawała poza zasięgiem. Wersja B była tą, która się przydarzała nieustannie: bardzo kiepską i zamazaną kopią ideału. Przyjaciele znali ten mój pogląd i mówili, że ja mylę jakość życia z poczuciem zadowolenia z niego.


Wdzięczna jestem Bogu za to, że dał mi przekonać się, że wersja jest jedna. Dynamiczna, podlegająca zmianom, pełna niespodzianek. To ogromna radość. Gdybym zapominała, przychodzi mi z pomocą dzisiejszy tekst liturgii. W każdym położeniu dziękujcie. Nie tylko dlatego, że dziękowanie otwiera oczy na ludzi i zdarzenia, którzy są darem wcale nie oczywistym i "należącym mi się". Ale także dlatego, że wdzięczność jest wyrazem wiary w to, że cokolwiek by się nie działo w naszym życiu, ma sens. Nawet jeśli dziś go jeszcze nie widać, już teraz można dziękować za sensy, których poznanie przyjdzie po czasie. 


Czasem trudno, ale życie bez wyzwań byłoby nudne.

czwartek, 8 grudnia 2011

skreślam panią

... z listy uczestników studium podyplomowego, czytam w korespondencji bardzo poleconej od Uniwersytetu Wrocławskiego i pani kierownik. Żeby nie ulegało wątpliwości, o kogo chodzi, spinaczem dołączono także zdjęcie. To rzeczywiście ja, choć sprzed jakichś dziewięciu lat, gdy zaszła potrzeba wymiany dowodu osobistego wraz ze zmianą nazwiska.

Dobra, nie dziwi mnie to; ze studiów wypisałam się sama, mogliby to łaskawie zaznaczyć. Wybrałam na chwilę obecną życie rodzinne.

Ileż to razy zostałam skreślona - Pan Bóg jeden to wie. Ile razy sama skreślałam innych - wolę nie pamiętać. Skreślić człowieka naprawdę nie jest trudno. Tym bardziej: czy to nie wspaniałe, że On, dopóki żyjemy, nigdy nie spisuje nas na straty? Pokłada nadzieję tam, gdzie ja widzę tylko zgliszcza. Nie zraża się nieudolnością. Prawdopodobnie nawet się mną cieszy i chciałby, żeby mi się też udzieliło. A wtedy udzieli się dalej, i dalej, wszystkim dookoła, co widzą w sobie głównie zgliszcza i ślady po wielokrotnym przekreśleniu, wymazaniu gumką. Nawet w człowieku najbardziej pokreślonym, najbardziej wymazanym, że ledwo obrys postaci gołym okiem widać, On widzi nieskończoną godność swojego dziecka.

Ileż nadziei dostajemy do rąk własnych.

wtorek, 6 grudnia 2011

na co czekasz?

Wiesz, słyszałam ostatnio na kazaniu, że ludzie czekają na różne rzeczy. Są tacy, co czekają na kataklizm i katastrofę.

Uśmiechamy się do siebie porozumiewawczo, ja znad pomarańczowego roiboosa, ona - znad kawy.


Są tacy, którzy liczą się z tym,  że będzie dobrze albo źle - kontynuuje. No tak, myślę, bo lepiej się nie nastawiać, niż nastawiać się i potem gorzko rozczarować. To bezpieczne wyjście, konkluduję, bez ryzyka utraty złudzeń, bez ryzyka dostania "razów" od tzw. losu.

I jest trzecia grupa. Ludzie, którzy czekają na coś dobrego. Po prostu: coś dobrego. Podobno Adwent jest czekaniem na coś dobrego. Nie: niejedzeniem słodyczy, robieniem całej tej listy rzeczy, które zrobisz, a potem widzisz, że ci się nie udało i nie zasługujesz. Jest tylko czekaniem na coś dobrego.

Od pierwszej niedzieli tak podejrzewałam - odpowiadam. Od pierwszej niedzieli wydawało mi się, że wiara jest czekaniem na coś dobrego, co będzie prezentem absolutnie niewspółmiernym do jakiegokolwiek wysiłku.

poniedziałek, 5 grudnia 2011

jak najbardziej proza

I myślę, że to nie przypadek, że Teresa pisze o samopoczuciu u początku dnia akurat w październiku. W listopadzie pewnie pisałaby tym bardziej. O mokrym grudniu nie wspomnę. Więc jeszcze raz:

Jakaż to łaska, gdy rano nie czujemy ani cienia odwagi, żadnej siły do praktykowania cnoty.

Usłyszałam te słowa dwa dni temu w radio, pokonując autem krótki odcinek drogi z Karłowic do Śródmieścia, i jak niesłychanie zrozumiana się od razu poczułam w aspekcie braku odwagi i siły.

Już wcześniej wydało mi się, że skoro wraz z malejącą ilością kolorów i światła, jakoś wszyscy ubożejemy i podupadamy - na owo ubóstwo, poza sposobami zalecanymi przez poradniki i pisma dla kobiet, musi być jakaś inna metoda. I wtedy Oremus zapodał czytanie o wdowim groszu, i oświeciło mnie, że gdy człowieka ogarnia jakiś fundamentalny brak odwagi i siły, może jak tonący brzytwy uchwycić się miłości. Nie globalnej i do całego świata, który generalnie bywa wkurzający, ale grosz po groszu, spieniężając wszystkie okazje jakie dzień niesie. Lub chociaż co drugą, co trzecią. Można te okazje używać do kochania w prozie życia - jako metody chwytania Pana Boga za serce.

Więc jak bardzo się ucieszyłam słysząc, że moje prowizoryczne biznesowe rozwiązanie jest podobne do rozumowania Teresy. Ona nazywa wszystkie te trudne momenty bezcennymi skarbami. Pewnie lepiej jej szło, dlatego ona miała skarby, a ja - tylko grosze. Ale przecież się nie zniechęcam.

sobota, 3 grudnia 2011

„Miłuję” czy „posiadam”?

Nie wiedzieć czemu, doświadczenia ostatnich dni kręcą się wokół jednego tematu: wolności. Wspólne oglądanie filmu z dzieciakami ("Mój przyjaciel lis"), które z założenia miało być po prostu miło spędzonym popołudniem, skończyło się dla mnie całkiem głębokimi przemyśleniami. Film wyglądający z początku na przyrodniczy z elementami fabuły, okazał się dobrą lekcją dla dzieci, ukazującą czym jest, a może bardziej: czym nie jest miłość. Wypowiadane przez główną bohaterkę pod koniec filmu stwierdzenie „kochać to nie znaczy: posiadać” wydaje się zwieńczać i puentować całą przedstawioną historię.


Tytułowy lis, zachowując wolność, pozwalał stopniowo zbliżać się do siebie pewnej dziewczynce. Szczęście trwało jednak dopóty, dopóki owa wolność była przez nią szanowana. Dziewczynka postanowiła coraz bardziej podporządkowywać sobie zwierzę, a to doprowadziło do tragedii. Na szczęście historia ma swój happy end. Lisek odzyskał wolność, a bohaterka, już jako matka, mogła swemu synkowi przekazać tę tak fundamentalną prawdę, wyrażoną w przytoczonej sentencji.

I tak przygoda małego liska uświadomiła mi, jak łatwo, czasem nawet nieświadomie, jesteśmy skłonni zawłaszczyć sobie ukochaną osobę, traktować ją jako środek do zaspokojenia własnych potrzeb i osiągnięcia zamierzonych przez siebie celów. Jak ustrzec się tej pułapki? Ja widzę tylko jedną drogę: brak ślepego zapatrzenia we własną relację z ukochaną osobą, a nieustanne odnoszenie tejże relacji do jej Źródła - do Tego, który uczy, czym jest miłość. Nie tylko uczy- sam to ukazał swym życiem, bo jest Miłością.

P.S.

Zachęcam do obejrzenia filmu - z dziećmi.

Michał G.

mały format

Jakaż to łaska, gdy rano nie czujemy ani cienia odwagi, żadnej siły do praktykowania cnoty.*

Chętnie przysiadłabym obok Ciebie, Tereso, w jeden z tych wczesnych poranków w Karmelu w Lisieux, i zapytałabym: jak to? Dlaczego szczególnym darem wydaje Ci się ten moment, który ja staram się jakoś przeżyć przy pomocy kawy, przy pomocy budzika nastawionego pół godziny wcześniej, by zdążyć się obudzić, modlitwy, która ucieka razem z myślami w sen, głowy wsadzonej pod prysznic, przysiadania na wannie z Aniołem Stróżem? Gdzie jest to szczęście, które Ty widzisz, a mi ucieka w powtarzalności wskazówek zegara, konieczności zdanżania, a przedtem wykonania wszystkich tych gestów potrzebnych, by wszyscy zdążyli wszędzie? Jęku zawodu, że znowu zdanża się ledwo, nie zaś spektakularnie, perfekcyjnie i zgodnie z zegarem atomowym we Frankfurcie?


I tak mi potrzeba Twojej małości, Twojego braku odwagi, braku siły i braku czucia. Twojego powierzenia się Temu, który "pomaga nam, choć nic o tym nie wiemy". Twojego "zdania się" i przekonania, że poza miłością nic się nie liczy. Drogi codziennego formatu.


*Z listu do Celiny, 20.X.1888.