sobota, 1 października 2011

mała

I znowu mamy św. Teresy z Lisieux, doktora Kościoła. Doktorat jednak tylko ze stawania się dzieckiem, ufnie zasypiającym w ramionach Ojca. Żadnej summy teologicznej, jedynie zapiski autobiograficzne podsumowujące krótkie, ale niezwykle intensywne 24 lata życia.

Portreciści robili z niej cukierkową zakonnicę, ale nie dajcie się zmylić. Nie była taka.

W klauzurowym Karmelu, do którego wstąpiła mając piętnaście lat, chciała zostać misjonarzem, głosić Ewangelię w każdym zakątku świata, przelać za nią krew. I dla tych pragnień teoretycznie nie do zrealizowania w zamkniętym klasztorze, znalazła klucz - w Liście do Koryntian. Skoro Kościół, mistyczne Ciało Chrystusa, składa się z różnych członków, musi mieć także serce. "W sercu Kościoła, mojej matki, będę Miłością. W ten sposób będę wszystkim i moje pragnienia zostaną spełnione".

Miłość jej wszystko wyjaśniła. Tak wpadła na pomysł z windą, bo przecież na wdrapywanie się po stopniach świętości była za mała. To ramiona Jezusa miały ją podnieść do Ojca, jak podnosi się niemowlę i przytula do policzka.

Tylko tyle i aż tyle. Pozwolić Jezusowi, by mnie kochał. Poświęcić życie niczemu innemu poza kochaniem, poza miłością. Takie powołanie dostępne dla absolutnie wszystkich, zdrowych, chorych, nieudolnych, małych. Dziś rano, w kaplicy pobliskiego Karmelu, widzę, że świętować jej imieniny przyszli wszyscy. Kloszard, młode małżeństwo z maleńkim dzieckiem, pani z pieskiem, zakonnica, trzech studentów, jeden brat z ciężką nerwicą.

Teresa nadal głosi. W każdym zakątku świata.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz