poniedziałek, 30 stycznia 2012

ciężkie poranki

Jeśli zgubiłeś świt, który zrobiłem dla Ciebie dzisiaj, nic nie szkodzi. 
Jutro zrobię Ci nowy.
Bóg

niedziela, 29 stycznia 2012

burza

Myślałam, że może potrafię za przykładem wielkich świętych zachować tyle taktu. Wiecie, nie budzić Go, gdy śpi zmęczony w łodzi, a łódź się huśta jak papierowy stateczek złożony przez nowicjusza w dziedzinie origami. Tak, wyobraziłam sobie nawet, że spokojnie zaczekam, aż woda napełni łódeczkę po burty i do pasa w niej siedząc nadal będę twierdzić, że jest we mnie tyle taktu, skromności i miłości na miarę świętej Teresy z Lisieux i świętej Teresy ze slumsów. Żeby nie mówić Mu o sztormie, strachu i chorobie morskiej, by nie musiało być Mu przykro i żeby nie myślał, że składam reklamację o jakość rejsu.

I dzisiaj przychodzi. Wczoraj jeszcze pozwala mi heroicznie nie pisnąć nawet małego s.o.s., że kilka ważnych spraw zdecydowanie wymyka się spod kontroli, i tradycyjnie następuje to równolegle w życiu prywatnym i osobistym*, znaczy prywatnym i zawodowym. I że bryza zaufania zamienia się w północny wiatr, który ogłasza, że wszystko ściema i że po prostu niektórym się nie udaje. A ja dostałam kwalifikację do tej własnie grupy.

Więc przychodzi dzisiaj. Z zapewnieniem, że naprawdę nie chce, żeby głupoty przychodziły mi do głowy przed Jego Słowem. W bardzo prostym kazaniu O. Łukasza z Bujwida.

I chyba Mu nie przeszkadza, że nie będzie ze mnie wielkiej świętej. Nawet w imieniu ukryte mam przecież, że "mała".

*wujek przyjaciółki co roku składał jej urodzinowe życzenia powodzenia "w życiu osobistym i prywatnym". Rozbawiało nas to do łez.

czwartek, 26 stycznia 2012

Kairos i chronos.

Trochę się przeraziłem. Ostatni wpis już tak dawno temu. Tyle czasu minęło. I nie to, żebym nie miał o czym napisać. O nie. Tyle razy w sercu pojawiała się myśl, którą tak bardzo chciałem się podzielić. Więc czemu nie pisałem?  Niestety muszę napisać te lapidarne, przyziemne „nie miałem czasu”. Bo to i koniec roku, i początek, więc mnogość spraw w życiu prywatnym. Prowadzenie firmy także ma swoje prawa w tym okresie. Remament trzeba zrobić, cała lista urzędów oczekuje na jakieś raporty. I tak dzień nie dogania dnia. Ciągły brak czasu, tego „chronos” - ziemskiego czasu. Wydaje mi się,  jakby on się mną w ogóle nie przejmował. Pędzi do przodu nie oglądając się za siebie. Jeśli tylko uda mi się go choć trochę dogonić, to mam wrażenie, że specjalnie znowu przyspiesza. Przyznaję, że bardzo mnie to frustruje.

Usiadłem dzisiaj do klawiatury, ponieważ uświadomiłem sobie, że przecież jest jeszcze inny czas - kairos. „Wieczne teraz” -  czas działania Boga. Czas, w którym także uczestniczę. Uzmysłowiłem sobie, że ten czas jest skrajnie inny. Płynie spokojnie, przez Boga nadanym rytmem. Wydaje się być bardzo cierpliwy, często jest nawet w stanie na mnie poczekać. I jeden i drugi czas dane mi jest przeżyć. Lecz który jest dla mnie ważniejszy? Choć chronos, odmierzany naszym ziemskim rytmem, jest ważny, to pragnę, by najważniejszy był dla mnie kairos . Bym zanurzył się w nim całkowicie i choć   trochę uniósł ponad pędzący chronos. Oczywiście nie tracąc kontaktu z ziemią  :)

Czego i czytelnikowi życzę, tak noworocznie, bo to przecież pierwszy mój wpis w tym roku.

środa, 25 stycznia 2012

zgoda na bezbronność

Są takie okoliczności, na które reaguję zupełnie fundamentalnym poczuciem krzywdy i straty.

Wiecie, te sytuacje, kiedy miewamy bardzo dobre intencje, albo świetny plan, i kiedy już uwierzyliśmy w siebie i zapaliliśmy się do działania, i przychodzi siwy dym. Kiedy siwy dym opada, odsłania zgliszcza szlachetnych intencji i świetnych planów. Zgliszcza skryptów, według których życie miało spełnić opracowany z trudem algorytm, że jeśli A, to B, a jeśli B to C i wtedy w końcu D, gdzie jesteśmy szczęśliwi, spełnieni, jak kalkomania Ewangelii w wersji chwalebnej.

Więc jeśli siwy dym nie wydarza się już przy A, może dla przykładu uderzyć w B.

Potem jest ta kłopotliwa cisza na modlitwie, gdzie człowiek przez grzeczność jakby nie chce nadmieniać, że miało być inaczej, więc wynajduje tematy zastępcze. Aż temat podstawowy zacznie go tak uwierać i gnieść, że w końcu należałoby zrobić to, na co Bóg czeka prawdopodobnie od początku: opowiedzieć o swoim wielkim rozczarowaniu. Żadnej prawdziwej przyjaźni nie da się zbudować na niedomówieniach.

A On, ponieważ jest lekarzem i zadaje pytania właściwe temu fachowi, zapytuje najpierw: Gdzie boli? Często nie wiem, bo łatwiej nazwać kto i co mi zrobił, że jest niefajnie. Odpowiedź na pytanie, gdzie boli, oznacza wgląd we własną bezbronność. Dopiero gdy zobaczę, gdzie boli, jestem w stanie - powoli nabierając zaufania - pozwolić, by się mną zaopiekował. A nawet pozwolić, by zaaplikował lekarstwo, niekoniecznie o smaku truskawkowym, jak zapamiętany z dzieciństwa salbutamol.

Tak wiele zależy od zaufania.

niedziela, 22 stycznia 2012

wtedy jest Boże Narodzenie


Zawsze, ilekroć uśmiechasz się do swojego brata 
i wyciągasz do niego ręce, 
jest Boże Narodzenie.

Zawsze, kiedy milkniesz, aby wysłuchać, 
jest Boże Narodzenie.

Zawsze, kiedy rezygnujesz z zasad, 
które jak żelazna obręcz uciskają ludzi
w ich samotności, 
jest Boże Narodzenie.

Zawsze, kiedy dajesz odrobinę nadziei "więźniom", 
tym, którzy są przytłoczeni ciężarem fizycznego,
moralnego i duchowego ubóstwa, 
jest Boże Narodzenie.

Zawsze, kiedy rozpoznajesz w pokorze,
jak bardzo znikome są twoje możliwości
i jak wielka jest twoja słabość, 
jest Boże Narodzenie.

Zawsze, ilekroć pozwolisz by Bóg
pokochał innych przez ciebie,

Zawsze wtedy
jest Boże Narodzenie.

Matka Teresa z Kalkuty 
 
Znalazłam przed Świętami na stronie Fundacji Pomoc Rodzinie 
(link obok), z którą współpracujemy, i spodobała mi się 
rewolucyjność tej myśli. Ale czego innego się spodziewać
po Autorce tak nieprzeciętnego formatu.

wtorek, 17 stycznia 2012

śnieg

Najpierw widzę, rzucając okiem za okno (bez tętna z powodu porannych okoliczności przyrody), czapy śniegu na autach. Czerniejące placki na chodniku, czyli że raczej plucha i kłopot, niż entuzjazm wyrażany przez dzieci. Bo odśnieżanie samochodu, gdy mobilizacja ostatnimi czasy średnio mierna, i gdyby nie boski Andy, nikt nie zdanżałby nigdzie.

Dopiero później patrzę, jak płatki śniegu spadają. Cały czas, jakby były ich jakieś zupełnie niewyczerpane zasoby. Nic nie wysypuje się nam w takich ilościach, nawet kilo cukru z podartej torebki kończy się po minucie.

Myśl taka mi przychodzi, że te płatki, w tak niebywałej ciszy i spokoju, tak bardzo podobne są sposobowi, w jaki Bóg kocha. Tą Jego miłością, co otacza zewsząd, nie ulega przeterminowaniu i nie brakuje jej w magazynie. Spada na każdego, na czapki, ramiona, plecy. Na mokry chodnik i do kałuży. Czasem ktoś rękę wystawi i pochwyci.

I gdy myślę, że może przesadzam, że przecież zasadniczo można sobie nie zasłużyć, i ogólnie, Niebo może się zamknąć i wywiesić, że nieczynne, bo już ma dość tych zmarnowanych ton, których nikt nie zauważył, przypominam sobie. Choćby wasze grzechy były jak szkarłat, jak śnieg wybieleją.*

I pada aż do wieczora, niestrudzenie, obficie, bez hałasu.

*(Iz 1,18)

środa, 4 stycznia 2012

masz wiadomość

Nie mam czasu na nic. Nie mam czasu. To właściwie czas ma mnie i nie obchodzi się ze mną łaskawie, rzec bym chciała.

Założyłam plan zbyt ambitny udowodnienia sobie, że na moim polu do popisu może coś wyrosnąć. Jakieś efekty nie z tej ziemi, jakieś uporanie się ze wszystkim, jakieś wcielenie w życie ideału superłoman (super mamy, gospodyni i biznes babki) - z dniem pierwszego stycznia.

I jak tlenu brakuje mi ciszy. I w stronę Nieba zerkam i sprawdzam, czy "góra" ze mnie zadowolona, czy jeszcze wycisk i efekty zbyt mizerne, bo to akurat prawda: wszystko nieproporcjonalne do wysiłku. I mam ochotę rzucić na moment wszystkie ważne sprawy, z rąk je wypuścić i jeśli co niepotrzebne, niech się samo potłucze. W końcu znaleźć czas na Spotkanie, czas, kiedy i modlitwa nie będzie wtórować biegowi wydarzeń. Nie będzie listą osób i spraw, i sprawunków. Raczej stanie się oddechem, co wszelkiej aktywności da sens i kierunek.

I gdy rozmyślam - czy zechcesz do jutra zaczekać Panie, jutro zwolnię, odeśpię i siądę w końcu z herbatą przy Tobie, na nasz poranny fajf-o-klok, na nasze tete-a-tete, na czas wystarczajacy, żeby zdążyć Ci opowiedzieć, jak jest naprawdę, pod pudrem w kremie i maskarą - kiedy tak rozmyślam, dostaję sms-a*: "Chodźcie, a zobaczycie (J 1,39). Dzisiaj też Jezus chce się z Tobą spotkać sam na sam, aby pokazać, jak wielką miłością nas ukochał".

Całkiem możliwe, że dla Niego także dzień bez spotkania z Tobą - i ze mną - jest stracony.

*Dziękuję, Dosiu.