Bo ostatnio czuwanie bardziej niż wcześniej kojarzy mi się z zachętą do trwania w wyznawaniu wiary. Czyli z działaniem - zamiast poddawania się bezradności.
Nie wiem, czy w takim bardzo heroicznym sensie. Chodzi raczej o niewielkie, codzienne sprawy, w których można potwierdzić swoją ufność, nawet jeśli pytań więcej niż odpowiedzi. Wydaje się, że z niewiadomych przyczyn Jemu na zaufaniu szczególnie zależy, nawet jakby o nie prosił: wierz tylko, a Ja się zatroszczę.
I cały czas to zaufanie chodzi mi po głowie. Nie tylko jako klucz do każdej dobrej relacji. Nie tylko jako sposób oderwania się od lęku o siebie. Zaufanie to chyba w ogóle jakaś droga na skróty, jak gdyby były potencjalnie dwie: po swojemu, czyli sceptycznie i ze stosowną dozą asekuracji, naokoło, a druga - nie tak, jak się spodziewało, krok po kroku, z ilością światła tylko taką, jaką dawała mała latarka na dynamo, gdy się szło w Wisełce w nocy z domku typu D do dużego domu na adorację: żeby nie wpaść do kałuży w odległości dwóch metrów.
Jak dobrze, że znowu Adwent.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz