środa, 30 listopada 2011

„Nie mogę bez ciebie żyć” czy raczej: „chcę żyć z tobą”?

Na ostatnim spotkaniu kursu dla narzeczonych, na którym przedstawialiśmy z Basią problematykę odpowiedzialnego rodzicielstwa, pewna narzeczona, odwołując się do wcześniejszej jakiejś dyskusji odniosła się w swoim świadectwie do stwierdzenia: „nie mogę bez ciebie żyć”. Zdanie to wydało się jej infantylne, takie na poziomie gimnazjalnego zakochania. Ona bowiem, będąc w siedmiomiesięcznej rozłące z narzeczonym, przekonała się o dwóch sprawach. Po pierwsze doświadczyła, że potrafi, że MOŻE żyć bez swego ukochanego i realizować siebie, a po drugie (i dla niej najważniejsze) uświadomiła sobie, że ona NIE CHCE żyć bez niego. Dojrzałość stwierdzenia poruszyła mnie do głębi. Przypomniały mi się wszystkie momenty wyborów własnych i nie-własnych, do których byłem w jakiś sposób zapraszany czy dopuszczany. Uświadomiłem sobie, jak kluczowym jest poziom, z którego się wychodzi deklarując swą miłość.

„Kocham cię tak, że nie mogę bez ciebie żyć” - choć wydaje się nam to stwierdzenie całkiem normalne, wręcz potwierdzające wielkość oznajmianej miłości, czyż nie zawiera ono w sobie pewnej rysy, niedoskonałości? No bo co pozostaje osobie, która słyszy takowe deklaracje? Odrzucenie miłości nie wchodzi w rachubę, bo mogłoby to grozić niezłą katastrofą. On/ona nie potrafi przecież żyć beze mnie! Można się tu doszukać elementu przymusu. Może takie stwierdzenie również karmić pychę: jestem taki ważny dla kogoś, że poza mną nie wyobraża on/ona sobie własnego życia! 

„Kocham cię i dlatego chcę żyć z tobą” (bez podtekstu, że bez ciebie nie potrafię) zawiera w sobie postawę wolności. Chcę cię zaprosić na swoją drogę życia. Chcę się podzielić moim celem, do którego zmierzam i chcę go osiągnąć z tobą, bo cię kocham. Ba, jestem gotowy zrezygnować z własnych założonych celów, mając na względzie twoje dobro, twoje szczęście. Zaznaczam, że rozważamy temat na poziomie celów godziwych, godnych osoby ludzkiej. Postawa taka, wypływająca z całkowitej wolności, w żaden sposób nie przymusza, nie wywiera ukrytego nacisku, szantażu, lecz ma nadzieję na odpowiedź drugiej strony - także powziętej w wolności. I tak obie osoby mogą wybrać i ciągle na nowo wybierać siebie nawzajem oraz dobro wspólne, które będzie ich scalać, a jednocześnie mogą potwierdzać deklarację: kocham cię dla ciebie samego. Kocham cię i dlatego pragnę żyć z tobą. Pragnę także, by owocem tej miłości było twoje w pełni wolne pragnienie trwania przy mnie.

Nieosiągalny ideał, nic nie znacząca gra słów czy coś, co wcielam w życie?

Michał G.

autorzy

Michał znowu przysłał zapiski z Rybnika, które zaraz zamieszczę. Bardziej w stronę relacyjności i relacji. Myślę, że to dobry podział, niech każdy pisze, co mu leży na sercu. Ja nadal bardziej o ubóstwie, zaufaniu i szukaniu. W dziedzinie ubóstwa jestem bowiem ekspertem, i to żadna moja zasługa - tak wyszło.

Żeby było łatwiej się rozeznać w zbiorowym autorze, teksty zostaną oznaczone etykietami: "Michał pisze" i "Małgosia pisze". Jak się dołączy nowy autor, znajdzie się także w pasku obok. Zatem do piór;)

niedziela, 27 listopada 2011

pierwsza niedziela

Bo ostatnio czuwanie bardziej niż wcześniej kojarzy mi się z zachętą do trwania w wyznawaniu wiary. Czyli z działaniem - zamiast poddawania się bezradności.

Nie wiem, czy w takim bardzo heroicznym sensie. Chodzi raczej o niewielkie, codzienne sprawy, w których można potwierdzić swoją ufność, nawet jeśli pytań więcej niż odpowiedzi. Wydaje się, że z niewiadomych przyczyn Jemu na zaufaniu szczególnie zależy, nawet jakby o nie prosił: wierz tylko, a Ja się zatroszczę. 

I cały czas to zaufanie chodzi mi po głowie. Nie tylko jako klucz do każdej dobrej relacji. Nie tylko jako sposób oderwania się od lęku o siebie. Zaufanie to chyba w ogóle jakaś droga na skróty, jak gdyby były potencjalnie dwie: po swojemu, czyli sceptycznie i ze stosowną dozą asekuracji, naokoło, a druga - nie tak, jak się spodziewało, krok po kroku, z ilością światła tylko taką, jaką dawała mała latarka na dynamo, gdy się szło w Wisełce w nocy z domku typu D do dużego domu na adorację: żeby nie wpaść do kałuży w odległości dwóch metrów.

Jak dobrze, że znowu Adwent.

piątek, 25 listopada 2011

do Wisienki z czarną pestką

Kochana Wisienko, Wisienko najukochańsza.

Też miałam takiego anioła jak Ty, ale okazało się, że to był anioł nie z tej strony mocy.
Odkryłam za to, że mam drugiego, który jest mi życzliwy i może bronić przed tamtym, co nie jest. Ostatnio nam się trochę nie układało, wydało mi się bowiem, że to niemożliwe, że towarzyszył mi przez całe życie. W pewnych momentach z pewnością uciekał, a jeszcze gorzej, jeśli zostawał. Przedwczoraj myjąc zęby na wannie przysiadłam i pomyślałam, że on też mógłby obok mnie przysiąść. I powiedzieć mi, że bez względu na wszystko, jest i będzie, i nic nie sprawi, że przestanie mu na mnie zależeć. I mógłby jeszcze powiedzieć: "dasz radę. Damy radę". Do mnie myjącej zęby u progu nowego dnia. Do Ciebie mierzącej drogę z domu do szkoły i z powrotem. Do Ciebie kończącej rozmowę telefoniczną. Myślę, że możesz mu też oddać część tych rzeczy, które już z rąk lecą, bo przecież się nie da wszystkiego samemu.

Wracając do pytania, myślę, że po angielsku strach jest taki sam, jak po polsku. Odfrunie.

poniedziałek, 21 listopada 2011

nad darami

Duszpasterz akademicki Orzech komentował niekiedy tace zbierane na Mszach studenckich. Że cieszy się ze wszystkich użytecznych przedmiotów wrzucanych do koszyka, wśród których, jak się można było domyślać, najmniej znajdowało się pieniędzy. Dziękował więc za guziki, agrafki i bilety tramwajowe, jeśli nieprzekasowane. I wyglądało na to, że autentycznie z tych drobiazgów się cieszył. Skąd były pieniądze na organizowanie studenckich śniadań i kolacji - nie wiem.

Radość dawania ponoć nie ma sobie równych i dlatego człowiek przeżywa naturalny zryw do robienia prezentów. Sprawy mają się jednak kiepsko, gdy nasze prezenty przynosimy przed ołtarz. Gdy tak szczerze się popatrzy, odejmie wszystko dobro, co się dostało gratis od tzw. "życia", zostają zasadniczo puste kieszenie ewentualnych dobrych chęci. Choć niezupełnie. Zostaje jeszcze parę rzeczy, które udało się zepsuć. I jeszcze kilka, które życie połamało. Niewiele więcej niż wytłuszczona pierogami laurka narysowana przez trzylatka, resorak, co stracił koła w kraksie, albo szmaciana laleczka, którą ktoś kurze powycierał.

I niepojęte, niepojęte doprawdy, gdy nad tym stołem ubogo zastawionym padają słowa: Uświęć te dary. Właśnie te, nie inne.

środa, 16 listopada 2011

szary prawie czarny

Za oknem szaro. Gdyby ktoś pytał, z czym kojarzy mi się zima, to z tym kolorem nieba, który jest w rzeczy samej brakiem - brakiem słońca i brakiem koloru. Oraz trudem robienia kanapek przy zimnym kuchennym blacie.

Więc zaraz sobie przypominam Pana Wronę z książki o Mamie Mu, czytanej wczoraj z synkiem. Bo Pan Wrona miał taki kłopot z tą swoją szarością, gdy dzieci powiedziały, że szary to nie jest kolor. Słysząc to, zamienił się w szarą, trzęsącą się z płaczu kupkę piór. Historia miała swój happy end i nasz syn zasnął przytulony do książki. Okazało się, że szare jest piękne, żywe i żwawe, oraz nie boi się wiatru.

Na szarym drzewie, z którego odfrunęły liście, przysiadają gawrony, widzę przez okno w kuchni. Córka złapała wirusa grypy żołądkowej - to też taki element szarości. A Pan sprawia, że tą szarość można objąć i nie dlatego, że się lubi szary, ale że On jest i zapala światła. I pokazuje, jaką mamy broń na wszystkie odcienie szarzenia wzajemnych odniesień. Plącze mi się po głowie to ostatnio słyszane zdanie, że komunia to jakość relacji. Więc można odetchnąć z ulgą, więc można porzucić martwą literę zadaniowości, efektywności i dążenia do celu bez względu na koszty. Można marnować czas na trzymanie za rękę, żart, wypicie razem kawy.


Patrzę na tytuł: szary, prawie czarny i myślę, że może lepszy byłby ten z piosenki dla dzieci: "Moje małe światełko, chcę aby świeciło..." Niech świeci Czytelnikom, tym jaśniej, im szarzej za oknem:)

niedziela, 13 listopada 2011

męski punkt widzenia

Jestem ogromnie wdzięczna Michałowi Godźkowi za interaktywne włączenie się w blogopisanie i przesłanie tekstu, który załączam poniżej:


Tak chodzę i myślę nad tym męskim i żeńskim spojrzeniem na bycie małym, „zdawaniu się” na Boga. W obu tych spojrzeniach odnajduję, a jakże, piękno w odmiennym przeżywaniu tej samej rzeczywistości. Może można by się doszukać związku z tematem „szacunek i akceptacja odmienności”? To kobiece bycie małym (pokorne zdawanie się na Jego wolę, gdzieś w piątym, nie zawsze widocznym szeregu ciche wykonywanie swego zadania) może w oczach mężczyzny wydawać się takim trudnym do zrozumienia „znikaniem”. A tu świat przecież czeka, wzywa do walki. Trzeba podjąć się tylu trudnych, czasem trwożących zadań. Trzeba się „zmęczyć, stoczyć walkę, zabić smoka”. Trzeba DZIAŁAĆ. Tylko że ja w tym zniknięciu dostrzegam ów geniusz kobiety. Tam, w tym piątym, dziesiątym, czy ostatnim szeregu, pokornie spełniając Jego wolę, zdana na łaskę Jego pomocy potrafi tyle zdziałać. Zaczynając oczywiście od siebie, potrafi zmienić serce mężczyzny, z którym kroczy przez życie, zmienia serca dzieci, które dane są w jej ręce, by je ukształtowała. Potrafi wpłynąć na tak wiele osób, które codziennie spotyka. I w ten sposób ZMIENIA ŚWIAT.



Jako mężczyzna lubię się zmęczyć, zadziałać, stoczyć walkę. Zrozumiałem jednak, że pierwszym polem bitwy jest moje własne serce. Zanim ruszę w świat, muszę stoczyć walkę z własnymi „smokami” mojej grzeszności, moich słabości. Zauważyłem, że często „smoki światowe” z którymi tak chciałbym walczyć, jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności są spokrewnione, czy może też dobrze się znają z tymi moimi. I jeśli nie podjąłem walki z własnym, przegrywałem zawsze z tym „ze świata”. W ten sposób Pan pozwala uzyskać sprawności, „zdobyć ostrogi”, by lepiej przygotowanym godnie stawać do walk, które przynosi codzienny świat. I tak ja jako mężczyzna też muszę najpierw „zniknąć”- podjąć działania, których nie widać, by móc potem znów się pojawić i walcząc ZMIENIAĆ ŚWIAT.



Łącząc obie postawy dochodzimy do tego, że kobieta może po cichu, nazwijmy to „z tyłu” przeciwstawiać się temu samemu złu, z którym mężczyzna - nazwijmy to „z przodu” toczy walkę, zdobywając potrzebne ku temu umiejętności na własnym poligonie.



A czyż zaatakowanie nieprzyjaciela z obydwu stron nie wydaje się dobrą taktyką ku zwycięstwu?

poniedziałek, 7 listopada 2011

józef

Tak sobie myślę, że ten blog, co miał być wspólny a nie jest, taki kobiecy wychodzi - o stawaniu się małą, o zdawaniu się, co z jakiegoś męskiego punktu widzenia - mało mi znanego - może wydawać się "znikaniem". Boski Andy mówi mi, że facet musi się zmęczyć, stoczyć walkę, zabić smoka. Choć z drugiej strony, jak Claude mówi: "postanowiłem", to postanawia. Wyobrażam sobie, że choćby się waliło i paliło, będzie wierny postanowieniu, i to jest też męski punkt widzenia. Chyba.

Walczę ze smokiem tłumaczenia technicznego dzisiaj cały dzień i nie odnajduję się w tej batalii wcale. Próbuję ze świętym Józefem, który przecież miał wielkie doświadczenie w zakresie pracy i to zarobkowej. Kobietom nie jest do twarzy na traktorze i ja rozmyślam o porzuceniu tłumaczenia badan nośności fundamentów palowych. Za to znalazłam ikonę. Niezwykłe doprawdy przedstawienie, bez hebla i dłuta.

wtorek, 1 listopada 2011

postanowiłem

Bo przecież skoro Claude mówi "postanowiłem", to znaczy, że zaufanie nie jest czymś znowu tak zupełnie naturalnym. Że potrzebne jest jakieś minimum ryzyka, jakie niesie ze sobą pozostawienie własnego lęku, z którym niekiedy jest się już tak zżytym, że trudno sobie wyobrazić, co by było, gdyby go nie było.

W pewnym sensie jest też prościej martwić się o samego siebie - samemu. Jak mawia wiele znanych mi Matek-Polek: "sama zagniotę ciasto, sama zapakuję zmywarkę, nikt przecież nie zrobi tego tak dobrze, jak ja". Martwiąc się o samego siebie wiem, że to ja nadal pociągam wszystkie sznurki. Gdy postanawiam, jak Claude la Colombiere, "przezywać przyszłość bez żadnej troski", decyduję się na jakieś duchowe ubóstwo: niech Kto Inny* martwi się o mnie. Porzucam plany, wizje, łącznie z wizją mojej drogi, a nawet mojej świętości.

A jednak ta odrobina pokory, ta odrobina zdania się - już wystarczy, by pozwolić Bogu działać.

*"Absolutnie Inny" w filozofii Emmanuela Levinasa to Bóg. Ale bez żadnej filozofii wiemy, że Jego drogi i myśli nie przypominają naszych wizji. Zaufać to dać się zaskoczyć Bogu, który jest lepszy, niż myślimy. Czy to nie fantastyczne?