piątek, 1 października 2010

świętej Teresy z Lisiuex, wspomnienie

Odpowiada mi mały format, w nim się jakoś znajduję. W dużym prawdopodobnie czułabym się zagubiona. Więc zamiast dużego przedsięwzięcia - mały biznes. Zamiast wielkich dochodów - małe obroty. Zamiast przestronnej sali w korporacji - małe home office z dodatkową funkcją szwalni, magazynku i graciarni. Zamiast otwartej kuchni z widokiem na morze - mały kącik, za to z wystawą prac dzieci na lodówce.

Zamiast powieści z rozmachem epickim - blog, z cyklicznością małych form i małym gronem odbiorców.

I zamiast wielkich świętych, którzy zawsze mnie przerażali swoją doskonałością, mała święta. Teresa z Lisieux. Znamy się tak dobrze, że żywię do niej uczucia siostrzane. Zamiast schodów do świętości wybrała windę i ja też wolałabym tak. Zapowiedziała deszcz róż zrzucanych na ziemię; Bratu Bliźniakowi sypnęła kiedyś nawet kilka na zlewozmywaku. Dzisiaj na dworze tylko mżawka, ale staram się nie tracić nadziei.

sobota, 25 września 2010

wieki średnie

I ponieważ piwnica restauracji średniowieczna i my też powoli już w średnim wieku, załączam widokówkę z uśmiechem dla Czytelników, jeśli się jeszcze jacyś ostali.

Na obrazku od prawej: boski Andy - pamiętacie, ten gościu podobny do Humpreya Bogharta, i autorka tego wpisu - jakieś 10 kilogramów temu.

bike date

Nie pomylić z "blind date" - randką w ciemno. Randka dzisiaj była rowerowa, w ostatni zapowiadany ciepły dzień późnego lata czy wczesnej jesieni.

Nie wiem, jak to się ma do piękna: obuwie bardzo sportowe ze urwaną sznurówką zawiązaną na supeł oraz nogawki bojówek upięte klamerkami do prania, żeby nie wkręciły mi się w łańcuch, ale boski Andy mówi, że to nowy rozdział naszego życia randkowego i pięknie jest. Pędzimy więc szybciej od wiatru na Ostrów Tumski (dla tych, co nie znają Wrocławia - to wyspa z katedrą i jeszcze kilkoma zabytkowymi kościołami), mamy bowiem niespełna dwie godziny wynajmu dziadków do dzieci. W restauracyjnej piwnicy o sklepieniach sięgających czasów bardzo dawnych zdążamy jednak zjeść sałatkę odchudzającą, jako że waga ostatnio nam trzeszczy.

Jutro spotkanie małej grupki u nas, a potem już kolejny tydzień kolein codzienności, powtarzalnych gestów, niewyspanych poranków, późnych wieczorów. Ale pozostanie pamięć nie tyle tej sałatki ("Wenus", w menu pisało, piękno klasyczne plącze się, jak widać, nawet w jadłospisie), co jazdy na rowerach, jak wtedy, gdy byliśmy nastolatkami. Wszystkie wspólne momenty, które piszą historię "nas".

Czego i Państwu życzę:)
Gosia R.

poniedziałek, 20 września 2010

o pięknie

Na wyjeździe naszej grupki w góry słuchaliśmy konferencji dla dorosłych księdza Pawlukiewicza (znany nam z naszych wcześniejszych "sierocych", własnym sumptem organizowanych rekolekcji, z naukami z CD) i księdza Szymczaka.

Jak się słucha, wydaje się wszystko jasne; trudność zaczyna się w praktyce, zwłaszcza dnia codziennego, który układa się w ramę grafiku, obowiązku zapewnienia bytu, nakarmienia, nauczenia, zdążenia na czas. Ale nawet nad krokietem smażonym w kuchni zastanawiam się, jak ugryźć to przesłanie konferencji o kobiecości i męskości, że kobieta w zasadzie powinna "być piękna i chwalić swojego męża". Bo przewrócić już się można o pierwszy człon. Czyż nie na tej przesłance bazuje cały przemysł kosmetyczno-odzieżowy - że piękną być po prostu trzeba, przy czym górny limit doskonałości z definicji nie istnieje? Czyż nie dlatego panowie do kieszeni często wkładają węża, by potrzeba wykreowana przez reklamę nie pochłonęła domowego budżetu?

Więc instynktownie wiem, że z tym pięknem sprawa wcale nie jest taka oczywista, i nie kupuję, wcale nie, pudru este lauder, za złotych 145, mimo że ekspedientka gotowa jest mi wytłumaczyć, dlaczego należałoby. Wiem, że piękno podąża innymi ścieżkami i zastanawiam się, gdzie w kanonach piękna jest kobieta z krokietem. Czy krokiet, dajmy na to, może być twarzowy?

Ciąg dalszy nastąpi.

Pięknie pozdrawiam - Gosia R.

poniedziałek, 13 września 2010

mission impossible

Może to słońce w naszym kąciku jadalnym, a może pora pewnie poobiednia, ale wszystkich ogarnia senność. Zebrało się nas tu trochę, siedzimy gdzie popadnie; gierkowskie M nie jest zbyt pojemne. Zebraniu przewodzi ksiądz Jarosław w towarzystwie kleryków. I jest tak sennie, że wszyscy zasypiają i ksiądz również zostaje zmożony. A przecież czekamy na przybycie samego biskupa.

Takie to popołudnie formacyjne przyśniło mi się jakiś czas temu. Na jawie doznałam ulgi, że nie musiałam przed tym spotkaniem sprzątać, bo pewnie na skutek skrupulatnego mycia (szorowania szczoteczką do zębów fug w łazience;) odpadłyby nam tynki i byłby problem natury mieszkaniowej. Poza tym - ksiądz Jarek nie prowadzi konferencji stylu kołysanki, powinnam była od razu się domyślić, że to jakaś iluzja.

A z drugiej strony myślę, że czas od pobytu w Wisełce (początek lipca) do pierwszego spotkania powakacyjnego (połowa?koniec? października) jest tak długi, że można się poczuć jak komandos wyrzucony z helikoptera na głębokie wody (ostatnio z boskim Andy'm byliśmy na filmie "Salt", stąd może skojarzenie). Tym bardziej wdzięczna jestem naszej starej, małej wrocławskiej grupce, że zaczynamy się znowu spotykać i wspierać w tej szkole survivalu. Tydzień temu - przez weekend w górach, wczoraj - przy popołudniowej kawie, pysznie zaparzonej przez Asię.

Sursum corda,

Z pozdrowieniami - zakatarzona Gosia R.

środa, 8 września 2010

latająca maszyna do szycia

Od paru miesięcy chodziła mi po głowie maszyna do szycia. Właściwie po głowie chodził mi zakup. Dawniej maszyna do szycia bywała narzędziem chałupniczej pracy, sposobem wybrnięcia z kryzysu, gdy rzucali na sklep byle co i z rzadka, narzędziem zaradności, gdy przerabiało się stare na nowe (i vice versa, w zależności od umiejętności szwaczki; sama zniszczyłam doszczętnie chiński podkoszulek w liceum, próbując go skrócić). Dziś - maszyna do szycia to wolność, wolność designu własnego ciucha, wyglądu według własnego widzimisię, nie zaś według dyktatorów mody, że wszyscy robimy się na jesień fioletowi. No i fakt, nie potrzeba fortuny, materiały są wyprzedawane za grosze, bo kto dzisiaj szyje?

Na początek wydało mi się, że dobra będzie taka w ślicznej walizce za trzy stówy, nazwana przez producenta moim imieniem. Potem, że może lepszy byłby producent niemiecki czy fiński, potem widełki cenowe poszły aż w okolice tysiąca siedmiuset i miałam wrażenie, że decyzję muszę podjąć na miarę kupna nowego samochodu. I wtedy rzekłam do Szefa w Niebie, iż wie, jak bardzo mi na maszynie zależy, więc jeśli byłoby mi z nią do twarzy, to niech znajdą się fundusze i dobry model, bo sama nie umiem sobie kupić.

Po miesiącu maszynę do ofiarowania zgłosiła sąsiadka w rodzinie. Nowa, nieużywana, ale sprzed dwóch dekad; w dobre ręce opiekuna oddam. No i mam. Żaden tam mercedes, syrenka raczej, stary, produkowany jeszcze w Polsce (dziś - w Chinach) Łucznik. Szyje pięknie, aż trudno za nią zdążyć, a mi szczęka opada, że tak łatwo może się spełnić życzenie "spełnienia marzeń".

A skoro Szef tak mnie zaskoczył w kwestii maszyny, nie wiem, doprawdy nie wiem, dlaczego mu nie dowierzam, że zatroszczy się i o resztę.

Pozdrawiam ze szwalni - Gosia R.

niedziela, 22 sierpnia 2010

gdybym mogła od nowa wychować dziecko

Gdybym mogła od nowa wychowywać dziecko,

Częściej używałabym palca do malowania, niż do wytykania.

Mniej bym upominała, a bardziej dbała o bliski kontakt.

Zamiast patrzeć stale na zegarek, patrzyłabym na to, co robi.

Wiedziałabym mniej, lecz za to umiałabym okazać troskę.

Robilibyśmy więcej wycieczek i puszczali więcej latawców.

Przestałabym odgrywać poważną, a zaczęła poważnie się bawić.

Przebiegłabym więcej pół i obejrzała więcej gwiazd.

Rzadziej bym szarpała, a częściej przytulała.

Rzadziej byłabym nieugięta, a częściej wspierała.

Budowałabym najpierw poczucie własnej wartości, a dopiero potem dom.

Nie uczyłabym zamiłowania do władzy, lecz potęgi miłości.

Daniel Loomans

Tekst przeczytałam w poczekalni poradni, w której byliśmy w sprawie zgody NFZ na zajęcia w ramach programu wczesnej interwencji i wspomagania rozwoju dziecka. Dla mnie - bomba! Pzdr Gosia R.


wtorek, 10 sierpnia 2010

krysys trzeciej setki

Nie pamiętam, który pan to mówił, uczestnik ekipy nordic walking, ale utkwiło mi w pamięci. Na trzychsetnym metrze premierowego biegu, gdy nastąpił pierwszy kryzys i biegacze rozważali możliwość zawrócenia, ksiądz Jarek powiedział proroczo - choć pewnie wystarczy znajomość fizjologii i biochemii pracy mięśni - teraz jest taki moment, że macie ochotę zakończyć bieg, ale on minie.

Spotkaliśmy się dopiero co z dużym kawałkiem wrocławskiej mini-grupki, nad pięknie położonym Jeziorem Lubikowskim, i zgodnie zakomunikowaliśmy - po pierwszych tygodniach spadających na nasze rodziny trudności i przeciwności losu, w zasadzie niekończące się, bo gdy jedne mijają, zawsze na horyzoncie pojawiają się inne - że mamy pewne takie wrażenie. To wrażenie można by skrótowo opisać jako deja vu: ja tu już byłem. Jest to bardzo nieprzyjemne poczucie powrotu do punktu wyjścia w naszym życiu rodzinnym.

Nawet gdy jednak tak zgodnie biadolimy, mając za sobą już pierwsze porządne małżeńskie konflikty i niewypalone postanowienia (a przynajmniej ich część), intuicja mi mówi, i wiem, że się nie myli, że to jedynie wrażenie. Po pierwsze: przypominam sobie tę anegdotę z nordic walking i mówię, że ten moment zadyszki (i przerażenia, że zadyszka pojawia się tuż za startem) minie.

Po drugie: nic nie będzie tak samo. Przeciwnie, zobaczyliśmy, jak pięknie mogłaby wyglądać nasza rodzinna codzienność i zestawienie jej z obecnymi możliwościami dało efekt jaskrawego kontrastu. Nawet jeśli nasza kondycja i skromne skutki wielkich zamierzeń będą nas gryzły w oczy, nie zniknie nam nagle z horyzontu ta wizja, która urodziła się dzięki Wisełkowym warsztatom. Więc nie wróciliśmy do punktu wyjścia, nawet jeśli krajobraz wydaje się podobny i myślimy, że drepczemy w kółko - to idziemy do przodu. Nie ustawajmy.

Pozdrawiam z sierpniowego Wrocławia:)
Gosia R.

wtorek, 27 lipca 2010

pogoda na jutro

U boskiego Andy'ego w pracy nadal trwa sztorm, pracownicy wypadają za burtę, lub raczej sami z niej skaczą, względnie w kajucie leżąc twarzą do poduszki, wylewają łzy. Włoski klient codziennie dzwoni ze stekiem przekleństw, na szczęście po włosku i Andy nie rozumie, po tonie głosu jedynie może przypuszczać, że nie są to życzenia urodzinowe.

W domu za to - wakacje. Znaczy dom pełen dzieci, skakania po kanapie, wynoszenia wody z łazienki - nie tylko do podlewania kwiatków, oraz drobnych sporów i całkiem dużych starć. Też muszę trzymać się burty, wymyślać atrakcje; podczas dopiero co zakończonego pobytu na wsi - jeszcze dla gromady kuzynów być zastępową, co razem z innymi przeciska się przez krzaki i płoty, i dobrą ciotką klotką, co poczyta do poduszki. Trudno wszystkiemu sprostać.


Powiem więcej, można dostać zawrotu głowy, zwłaszcza gdy z natury jest się bliżej perfekcyjnego melancholika, który zaszyłby się nawet i w spiżarce z dobrą lekturą i słuchawkami na uszach. Ale we wszystkich bojach, we wszystkich "czuję, że oszaleję", przychodzi mi z pomocą wolumin ten tu z lewej.


Pomaga rodzicom wychowywać dzieci, nie tracąc godności, bo uczy dawać wzorce swoim własnym zachowaniem. Wydaje mi się bardzo blisko idei "wychowania nakierowanego na osobę" - dla mnie ją wręcz ucieleśnia. No i książka ma jeszcze kilka części, adresowanych do rodzeństw i innych grup wiekowych.

Pozdrowienia z Wrocławia, zniknął mi z paska przeglądarki termometr, ale słonecznie jest:)

Gosia R.

poniedziałek, 26 lipca 2010

w telegraficznym skrócie

Zaglądam tu po pobycie z dziećmi na wsi, tak małej, że zupełnie off-line, i zastanawiam się, dlaczego pomysł tej strony jako "naszej" wspólnej strony nie zadziałał. No fakt, nie spodziewałam się, że każdy odkryje w sobie pasję pisania, a zwłaszcza pisania dzienników i wspomnień, ale liczyłam na to, że przynajmniej kilka osób się na blogu powisełkowym "zadomowi". W dalszym ciągu zapraszam, od strony technicznej poczynania na stronie są łatwiejsze, niż można przypuszczać.

Myślę, że może ilość kodów kreskowych i haseł do zapamiętania, których nazbierało się po programie, może przytłaczać i dlatego cisza na morzu. Jednego możecie być pewni - jako maniak pisarstwa, z konieczności i możliwości - nie, tego wielkiego, wielotomowego i na skalę papierową, ale w wersji zupełnie "pop" i powszechnej - będę się meldować, z naszą rodzinną codziennością. Opromienioną słońcem z Wyspy Wolin, mam nadzieję.

Pozdrawiam z lekko pochmurnego Wrocławia (miła odmiana po upałach),

Gosia R.

niedziela, 18 lipca 2010

obchody

Nasza mała grupka dzielenia z Wrocławia właśnie zakończyła dwa dni kameralnych obchodów Rocznicy Ślubu Ani i Jurka, które rozpoczęły się bezpośrednio po inscenizacji bitwy na polach Grunwaldu, znaczy w sobotę wieczorem, po spektakularnej burzy i ulewie. Nie było incydentów tak dramatycznych jak omdlenia rycerzy w zbrojach, jednakże duch rycerstwa nam towarzyszył, jako że oglądaliśmy wspólnie zdjęcia z turnieju kończącego nasz pobyt na Programie 2 w Wisełce.

Przyjęcie wieczorne płynnie przeszło w południową Mszę Św. w intencji Jubilatów w macierzystym Duszpasterstwie Akademickim "Wawrzyny", z którym byliśmy związani w dawnych latach studenckich i gdzie także, nieoczekiwanym dla nas zwrotem akcji, rok temu powróciliśmy przyjmując uczestników całego ogniska wrocławskiego na pierwszych dniach skupienia. Nadal jednak szukamy dobrego miejsca dla tych comiesięcznych spotkań - okazuje się, że w dużym mieście niewiele jest miejsc przygotowanych na przyjmowanie rodzin z dziećmi, choćby i tylko na pół dnia.

Obchody Rocznicy następnie przeszły w fazę mniej lub bardziej wspólnego obiadu, a potem wspólnej kawy i podwieczorka, celem wypróbowania sprezentowanego jubilatom ekspresu. Przy kawie zaś nieoczekiwanie - znowu - przeszliśmy do małej grupki dzielenia na temat wzlotów i upadków powisełkowych postanowień. Entuzjazm nadal jest, to nieco ułatwia sprawy.

Na dobrą kawę we Wrocławiu - zapraszamy od dziś do domowej kafejki Ani i Jurka.

piątek, 16 lipca 2010

randka

Mieliśmy zrezygnować, nie mieliśmy głowy, życie przecież zaczęło z bezpiecznej bocznicy wjeżdżać na ekspresowy tor obłędu. Danusia jednak, z ktorą w Wisełce umówiliśmy się na wymianę usług babysitterskich, oświadczyła, że przychodzi do dzieci wraz ze swoim najmłodszym synkiem, i mamy zniknąć z domu. Nie było zatem wyjścia. Lub właśnie wyjście było, i to wyjście z domu - we dwoje.

To nic, że kawiarnia, do której szliśmy pięć kilometrów, okazała się zniknąć z mapy wrocławskich lokali i zorganizowano w niej jakiś okropny bar samoobsługowy. Znaleźliśmy inne miejsce nieopodal, i gdy na kanapach uczyliśmy się ze sobą rozmawiać przy akompaniamencie lodowych pucharów, Danka organizowała dzieciom niespodziankę. O dwudziestej pierwszej zadzwoniła z pokazu światła i muzyki w fontnnie obok Hali Stulecia, że dzieciaki zjadły frytki i gofry i jadą się kąpać i kłaść, a my możemy zobaczyć jeszcze ostatni pokaz. Gdy wróciliśmy do domu, nasza ochotnicza Au-Pair właśnie kończyła śpiewanie kołysanki. Wszystko już spało.

W ten oto nieoczekiwany sposób zrealizowaliśmy jedno z naszych wisełkowych postanowień, Danka zaś, prawdziwa niewiasta dzielna rodem ze Śląska, drastycznie zawyżyła poziom koleżeńskiej opieki nad dziećmi, czyli naszego - "pogotowia randkowego".

Dziękujemy jednocześnie rodzinie Szulec za inspirację!:)

czwartek, 15 lipca 2010

happy anniversary

Dziś rocznica dwóch ważnych wydarzeń: Bitwy pod Grunwaldem oraz Ślubu Ani i Jurka Paluchniaków (już dziesiąta!). Trudno zapomnieć tej daty, bo praktycznie od tego dnia zaczęliśmy się z Andrzejem spotykać - zostałam bowiem na ten ślub i wesele zaproszona jako osoba towarzysząca. Pamiętam, że na tę okazję sprawiłam sobie letnią garsonkę w niebieskie kwiaty oraz zrobiłam trwałą ondulację. Wszystkie te zabiegi postarzyły mnie o jakieś 10 lat, a mimo to Andrzej uległ jakiemuś zauroczeniu, zresztą z wzajemnością.


Ale o bohaterach dnia dzisiejszego. W dniu Ślubu mówili, że chcą mieć trójkę dzieci - i mają. Są niezwykle konsekwentni. Po Programie 1, podanym nam w weekendowej pigułce w zabitej dechami Banachówce na pogórzu Izerskim, postanowili dowiedzieć się wszystkiego o temperamentach. Podziwiam ich za ich pasję do gier planszowych i karcianych, realizowaną każdego dnia wieczorem. Są naturalnymi ekspertami w kwestiach wychowania dzieci bez przemocy, bez krzyku i klapsów - i mają najgrzeczniejsze dzieci w naszej "wrocławskiej" grupce. Zawsze też można na nich liczyć. Ania wyrwie Wam zęba, Jurek - pogada ze spółdzielnią mieszkaniową:)

Niech Wasza miłość, jak wino, smakuje z każdym rokiem lepiej!

środa, 14 lipca 2010

everything's under control

Po wczorajszym ulewnym deszczu, który wysmagał balkonowe pelargonie i znikł po pięciu minutach, dziś nie ma już śladu. Andy w pracy traci na raz czterech pracowników, a piąty postanawia się rozpłakać, gdyż nie wytrzymuje korporacyjnego obciążenia. Z powodu upałów dzieci wychodzą na plac zabaw w okolicach Apelu Jasnogórskiego i zasypiają o dwudziestej trzeciej. Jednak nie rezygnujemy z planu duchowej regeneracji, jeszcze rozmawiamy, choć dziś już zupełnie nie pamiętam o czym, oraz modlimy się za powierzoną naszej opiece rodzinę. Następnie jako neofitka idę jeszcze czytać fragment Pisma Świętego, Izajasza o miłości, i budzę się nie wiem o której w nocy, z głową na biurku w naszym home-office - pokoju, który z powodzeniem pełni funkcję magazynu i mini-mini biura.

Ale oglądamy zdjęcia, a nawet i bez nich wiemy, że wydarzyło się coś ważnego, jakiś nowy punkt odniesienia dla funkcjonowania naszej rodziny. Więc nie upadamy na duchu (pamiętam taki psalm śpiewany przez dziewczęta ze scholi w Lubomierzu koło Jeleniej Góry: Pan podnosi tych, co upadają na DACHU.)

Nadal zachęcam do pisania własnych postów - przez "Nowy post" po zalogowaniu - gdy tylko macie ochotę. Tam, na pasku okienka edytora tekstu, można wybrać wklejanie zdjęć i filmów, dodawanie hiperłącz itd.

Pozdrawiamy z Wrocławia, życząc szerokiej drogi naszym imiennikom - Małgosi i Andrzejowi M., którzy dziś podróżują z daleka do domu:)
Gosia R.

wtorek, 13 lipca 2010

twarde lądowanie

No, to wylądowaliśmy w codzienności. Na stole pranie suche, w mikroskopijnym naszym przedpokoju prane brudne, na balkonie i w pokoju pranie prawie suche - upał upora się z nim w mig. Czy wśród postanowień było pranie i wieszanie, a może montowanie moskitier? Kładzenie się spać o pierwszej w nocy? Wydawało się bowiem, że nasze życie odtąd będzie wyglądało jak teledysk z niemieckimi emerytami w rolach głównych.

Tyle tytułem wstępu. Zapraszamy Wisełkowe rodziny do korzystania z tej strony, zamieszczania zdjęć, tekstów i czego dusza pragnie - czucia się tutaj jak u siebie w domu.

Pozdrowienia z pralnio-suszarni,
Gosia R.