Nie pamiętam, który pan to mówił, uczestnik ekipy nordic walking, ale utkwiło mi w pamięci. Na trzychsetnym metrze premierowego biegu, gdy nastąpił pierwszy kryzys i biegacze rozważali możliwość zawrócenia, ksiądz Jarek powiedział proroczo - choć pewnie wystarczy znajomość fizjologii i biochemii pracy mięśni - teraz jest taki moment, że macie ochotę zakończyć bieg, ale on minie.
Spotkaliśmy się dopiero co z dużym kawałkiem wrocławskiej mini-grupki, nad pięknie położonym Jeziorem Lubikowskim, i zgodnie zakomunikowaliśmy - po pierwszych tygodniach spadających na nasze rodziny trudności i przeciwności losu, w zasadzie niekończące się, bo gdy jedne mijają, zawsze na horyzoncie pojawiają się inne - że mamy pewne takie wrażenie. To wrażenie można by skrótowo opisać jako deja vu: ja tu już byłem. Jest to bardzo nieprzyjemne poczucie powrotu do punktu wyjścia w naszym życiu rodzinnym.
Nawet gdy jednak tak zgodnie biadolimy, mając za sobą już pierwsze porządne małżeńskie konflikty i niewypalone postanowienia (a przynajmniej ich część), intuicja mi mówi, i wiem, że się nie myli, że to jedynie wrażenie. Po pierwsze: przypominam sobie tę anegdotę z nordic walking i mówię, że ten moment zadyszki (i przerażenia, że zadyszka pojawia się tuż za startem) minie.
Po drugie: nic nie będzie tak samo. Przeciwnie, zobaczyliśmy, jak pięknie mogłaby wyglądać nasza rodzinna codzienność i zestawienie jej z obecnymi możliwościami dało efekt jaskrawego kontrastu. Nawet jeśli nasza kondycja i skromne skutki wielkich zamierzeń będą nas gryzły w oczy, nie zniknie nam nagle z horyzontu ta wizja, która urodziła się dzięki Wisełkowym warsztatom. Więc nie wróciliśmy do punktu wyjścia, nawet jeśli krajobraz wydaje się podobny i myślimy, że drepczemy w kółko - to idziemy do przodu. Nie ustawajmy.
Pozdrawiam z sierpniowego Wrocławia:)
Gosia R.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz