Mieliśmy zrezygnować, nie mieliśmy głowy, życie przecież zaczęło z bezpiecznej bocznicy wjeżdżać na ekspresowy tor obłędu. Danusia jednak, z ktorą w Wisełce umówiliśmy się na wymianę usług babysitterskich, oświadczyła, że przychodzi do dzieci wraz ze swoim najmłodszym synkiem, i mamy zniknąć z domu. Nie było zatem wyjścia. Lub właśnie wyjście było, i to wyjście z domu - we dwoje.
To nic, że kawiarnia, do której szliśmy pięć kilometrów, okazała się zniknąć z mapy wrocławskich lokali i zorganizowano w niej jakiś okropny bar samoobsługowy. Znaleźliśmy inne miejsce nieopodal, i gdy na kanapach uczyliśmy się ze sobą rozmawiać przy akompaniamencie lodowych pucharów, Danka organizowała dzieciom niespodziankę. O dwudziestej pierwszej zadzwoniła z pokazu światła i muzyki w fontnnie obok Hali Stulecia, że dzieciaki zjadły frytki i gofry i jadą się kąpać i kłaść, a my możemy zobaczyć jeszcze ostatni pokaz. Gdy wróciliśmy do domu, nasza ochotnicza Au-Pair właśnie kończyła śpiewanie kołysanki. Wszystko już spało.
W ten oto nieoczekiwany sposób zrealizowaliśmy jedno z naszych wisełkowych postanowień, Danka zaś, prawdziwa niewiasta dzielna rodem ze Śląska, drastycznie zawyżyła poziom koleżeńskiej opieki nad dziećmi, czyli naszego - "pogotowia randkowego".
Dziękujemy jednocześnie rodzinie Szulec za inspirację!:)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz