Są takie okoliczności, na które reaguję zupełnie fundamentalnym poczuciem krzywdy i straty.
Wiecie, te sytuacje, kiedy miewamy bardzo dobre intencje, albo świetny plan, i kiedy już uwierzyliśmy w siebie i zapaliliśmy się do działania, i przychodzi siwy dym. Kiedy siwy dym opada, odsłania zgliszcza szlachetnych intencji i świetnych planów. Zgliszcza skryptów, według których życie miało spełnić opracowany z trudem algorytm, że jeśli A, to B, a jeśli B to C i wtedy w końcu D, gdzie jesteśmy szczęśliwi, spełnieni, jak kalkomania Ewangelii w wersji chwalebnej.
Więc jeśli siwy dym nie wydarza się już przy A, może dla przykładu uderzyć w B.
Potem jest ta kłopotliwa cisza na modlitwie, gdzie człowiek przez grzeczność jakby nie chce nadmieniać, że miało być inaczej, więc wynajduje tematy zastępcze. Aż temat podstawowy zacznie go tak uwierać i gnieść, że w końcu należałoby zrobić to, na co Bóg czeka prawdopodobnie od początku: opowiedzieć o swoim wielkim rozczarowaniu. Żadnej prawdziwej przyjaźni nie da się zbudować na niedomówieniach.
A On, ponieważ jest lekarzem i zadaje pytania właściwe temu fachowi, zapytuje najpierw: Gdzie boli? Często nie wiem, bo łatwiej nazwać kto i co mi zrobił, że jest niefajnie. Odpowiedź na pytanie, gdzie boli, oznacza wgląd we własną bezbronność. Dopiero gdy zobaczę, gdzie boli, jestem w stanie - powoli nabierając zaufania - pozwolić, by się mną zaopiekował. A nawet pozwolić, by zaaplikował lekarstwo, niekoniecznie o smaku truskawkowym, jak zapamiętany z dzieciństwa salbutamol.
Tak wiele zależy od zaufania.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz