Najpierw widzę, rzucając okiem za okno (bez tętna z powodu porannych okoliczności przyrody), czapy śniegu na autach. Czerniejące placki na chodniku, czyli że raczej plucha i kłopot, niż entuzjazm wyrażany przez dzieci. Bo odśnieżanie samochodu, gdy mobilizacja ostatnimi czasy średnio mierna, i gdyby nie boski Andy, nikt nie zdanżałby nigdzie.
Dopiero później patrzę, jak płatki śniegu spadają. Cały czas, jakby były ich jakieś zupełnie niewyczerpane zasoby. Nic nie wysypuje się nam w takich ilościach, nawet kilo cukru z podartej torebki kończy się po minucie.
Myśl taka mi przychodzi, że te płatki, w tak niebywałej ciszy i spokoju, tak bardzo podobne są sposobowi, w jaki Bóg kocha. Tą Jego miłością, co otacza zewsząd, nie ulega przeterminowaniu i nie brakuje jej w magazynie. Spada na każdego, na czapki, ramiona, plecy. Na mokry chodnik i do kałuży. Czasem ktoś rękę wystawi i pochwyci.
I gdy myślę, że może przesadzam, że przecież zasadniczo można sobie nie zasłużyć, i ogólnie, Niebo może się zamknąć i wywiesić, że nieczynne, bo już ma dość tych zmarnowanych ton, których nikt nie zauważył, przypominam sobie. Choćby wasze grzechy były jak szkarłat, jak śnieg wybieleją.*
I pada aż do wieczora, niestrudzenie, obficie, bez hałasu.
*(Iz 1,18)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz