Myślałam, że może potrafię za przykładem wielkich świętych zachować tyle taktu. Wiecie, nie budzić Go, gdy śpi zmęczony w łodzi, a łódź się huśta jak papierowy stateczek złożony przez nowicjusza w dziedzinie origami. Tak, wyobraziłam sobie nawet, że spokojnie zaczekam, aż woda napełni łódeczkę po burty i do pasa w niej siedząc nadal będę twierdzić, że jest we mnie tyle taktu, skromności i miłości na miarę świętej Teresy z Lisieux i świętej Teresy ze slumsów. Żeby nie mówić Mu o sztormie, strachu i chorobie morskiej, by nie musiało być Mu przykro i żeby nie myślał, że składam reklamację o jakość rejsu.
I dzisiaj przychodzi. Wczoraj jeszcze pozwala mi heroicznie nie pisnąć nawet małego s.o.s., że kilka ważnych spraw zdecydowanie wymyka się spod kontroli, i tradycyjnie następuje to równolegle w życiu prywatnym i osobistym*, znaczy prywatnym i zawodowym. I że bryza zaufania zamienia się w północny wiatr, który ogłasza, że wszystko ściema i że po prostu niektórym się nie udaje. A ja dostałam kwalifikację do tej własnie grupy.
Więc przychodzi dzisiaj. Z zapewnieniem, że naprawdę nie chce, żeby głupoty przychodziły mi do głowy przed Jego Słowem. W bardzo prostym kazaniu O. Łukasza z Bujwida.
I chyba Mu nie przeszkadza, że nie będzie ze mnie wielkiej świętej. Nawet w imieniu ukryte mam przecież, że "mała".
*wujek przyjaciółki co roku składał jej urodzinowe życzenia powodzenia "w życiu osobistym i prywatnym". Rozbawiało nas to do łez.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz